Rzeczpospolita
01.09.01 Nr 204
A może warto przesłać ten tekst Państwa znajomym?

Adres odbiorcy (do):

Adres nadawcy (od):



Marszrutę morderców z SS latem 1941 roku można zrekonstruować: w końcu czerwca Wizna, 5 lipca Wąsosz, 7 lipca Radziłów, 10 lipca Jedwabne, w sierpniu (bez dokładnej daty) Łomża, około 22 sierpnia Tykocin, 4 września Rutki

Poszukiwany Hermann Schaper

FOT. BUNDESARCHIV BERLIN

THOMAS URBAN

Nazwisko poszukiwanego: Hermann Schaper. Ostatnie miejsce zamieszkania: nieznane. Być może Lüneburg lub Lüdenscheid w Niemczech. W każdym razie coś na Lü... Tak twierdzi świadek, który rozmawiał z nim w roku 1979. Jednak 22 lata temu gubią się ślady tego człowieka. Kto może znać jego dalsze losy?

Przypuszczalnie nie żyje. Już wtedy bowiem był przewlekle chory, cierpiał na prostatę. A może jednak żyje. Pacjenci chorzy na prostatę dożywają niekiedy sędziwego wieku. Gdyby jeszcze żył, to niedawno, 12 sierpnia, obchodziłby swoje dziewięćdziesiąte urodziny. Miejsce urodzenia: Strasburg w Alzacji, w roku 1911 należący do Rzeszy Niemieckiej, od roku 1919 do Republiki Francuskiej.

Etat Civil de Strassbourg, który w zasadzie powinien aż do śmierci prowadzić rejestr osobowy wszystkich urodzonych w mieście, nie odnotował jego zgonu. Wszelako zdarza się, że niemieckie urzędy stanu cywilnego nie wysyłają do miejsca urodzenia kopii aktu zgonu niemieckich Alzatczyków urodzonych przed pierwszą wojną światową, mimo że przepisy tego wymagają. Urzędy stanu cywilnego w Lüneburgu koło Hamburga i Lüdenscheid na obrzeżach Zagłębia Ruhry również nie potrafią pomóc. W spisie abonentów niemieckiej telekomunikacji figuruje 34 Hermannów Schaperów. W 31 wypadkach pomyłka, w trzech pozostałych od tygodni nikt nie podnosi słuchawki. Natomiast pod nazwiskiem Schaper niemiecka książka telefoniczna wymienia 3421 abonentów, kilku z nich może być spokrewnionych z poszukiwanym.

Akta Hauptsturmführera

Schaperem interesuje się obecnie kilku polskich historyków z Instytutu Pamięci Narodowej. Może wkrótce zainteresuje się nim też prokuratura, gdy otrzyma raport historyków badających archiwa w celu wyjaśnienia zbrodni wojennych popełnionych we wschodniej Polsce. Jeden z nich natrafił na akta Hauptsturmführera Schapera. Dotychczasowe materiały archiwalne, które obejmują zarówno dokumenty urzędowe, jak i zeznania świadków wskazują, że Schaper prawdopodobnie kierował "akcją likwidacji Żydów" w Jedwabnem.

10 lipca 1941 roku był gorącym letnim dniem. Na rynku naprzeciwko pobielanego kościoła z dwoma wieżami zatrzymało się kilka samochodów osobowych, z których, jak zeznali potem świadkowie, wysiadło od ośmiu do dwunastu mężczyzn. Kilku nosiło mundury, inni byli po cywilnemu. Rozmawiali po niemiecku. Jednym z nich był najprawdopodobniej Schaper.

Opinie na temat tego, co się dokładnie stało w Jedwabnem od przybycia Niemców do zachodu słońca, gdy dym i swąd palonych ciał zaległby nad miasteczkiem, są różne. Dokładnie 22 lata później polskie władze umieściły pamiątkową tablicę przy drodze, przy której stała spalona stodoła: "Miejsce kaźni ludności żydowskiej. Gestapo i żandarmeria hitlerowska spaliły żywcem 1600 osób". Tablicę tę usunięto wiosną 2001 roku.

NIEMIECKIE WYDANIE "SĄSIADÓW"

Adam Michnik: Gross jak Jaspers i Mickiewicz

We wstępie Jan T. Gross pisze, że nie poczynił żadnych zmian w stosunku do oryginalnego wydania polskiego: "Nie ma nic, co chciałbym dodać do wypowiedzi wydania oryginalnego". Uważa, że po starannym zbadaniu sprawy przez historyków i dziennikarzy nie musi nic zmieniać. Niemiecki czytelnik nie dowiaduje się więc od Grossa, że straszna liczba 1600 ofiar jest wielokrotnie za wysoka, nie dowiaduje się niczego o ekshumacji, o znalezieniu łusek z niemieckich karabinów i niemieckiego pistoletu oficerskiego. Niemiecki czytelnik nie dowiaduje się także o badaniach IPN w niemieckim Centrum Dokumentacji Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu.

Eksperci z Ludwigsburga już przed 40 laty odkryli, że Einsatzkomando SS pod dowództwem hauptsturmführera Hermanna Schapera od końca czerwca do początku września 1941 r. przeprowadziło w przynajmniej sześciu miejscowościach w okręgu Łomża "akcję likwidacji Żydów". Przed czytelnikiem ukrywa się też, że izraelskie urzędy, niezależnie od niemieckich, również zrekonstruowały drogę morderców z SS.

Książkę opatrzył przedmową Adam Michnik. Pisze w niej o Grossie tak: "Jego odwaga stawia go w jednym szeregu z Karlem Jaspersem, Thomasem Mannem, Günterem Grassem i Hannah Arendt. Wpisuje się on w długi szereg znakomitych polskich intelektualistów, sięgający od Mickiewicza i Słowackiego do Gombrowicza i Miłosza, którzy odsłaniają zakłamanie i powierzchowność panujące w obszernych częściach polskiej kultury narodowej". T.U.

Jan T. Gross, amerykański socjolog pochodzący z Warszawy, uważa, że wie, co się wtedy wydarzyło. We wstępie do niemieckiego wydania swojej książki "Sąsiedzi", która teraz ukazała się w Niemczech, pisze: "W tym dniu w lipcu 1941 jedna połowa ludności zamordowała drugą połowę, około 1600 mężczyzn, kobiet, dzieci".

Gross pisze dalej: "Udział Niemców 10 lipca 1941 ograniczył się przede wszystkim do robienia zdjęć i filmowania przebiegu wydarzeń".

Przedtem mieli oni jednak zezwolić radzie miejskiej Jedwabnego na "zrobienie porządku" z Żydami. Gross odwołuje się do zeznań ocalałych, na których opierała się polska prokuratura w roku 1949 w czasie procesu przeciwko dwudziestu mieszkańcom Jedwabnego z powodu "współudziału w morderstwie". W oczach sądu głównymi sprawcami byli niemieccy okupanci. Gross odrzucił tę tezę. Instytut Pamięci Narodowej chciał jednak mieć pewność i dlatego wysłał swojego eksperta do Centrum Dokumentacji Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu koło Stuttgartu. Ponieważ Gross wyszedł od tezy, że Niemcy podczas zbrodni w Jedwabnem byli jedynie widzami, dlatego w ogóle nie szukał w Ludwigsburgu. A znalazłby tam bardzo szybko.

Co ustalił radca Opitz

W Ludwigsburgu przed prawie czterdziestu laty radca Sądu Okręgowego Opitz, którego imię nie jest znane, zajmował się sprawą "eksterminacji Żydów" w okręgu Łomża (akta nr 5 AR-Z 13/62). Opitz oparł się przy tym przede wszystkim na wypowiedziach członków SS, którzy byli przesłuchiwani dwadzieścia lat po wydarzeniu, oraz na wypowiedziach ocalałych Żydów, którzy najczęściej mieszkali wtedy w Izraelu. Nie miał do dyspozycji akt polskich, nie było bowiem wtedy stosunków dyplomatycznych między RFN (czy jak się wtedy jeszcze mówiło NRF) a PRL, nie mówiąc o współpracy organów sprawiedliwości.

Opitz ustalił, że w tym okręgu "akcję przeciwko Żydom" przeprowadziło Einsatzkomando SS Zichenau-Schröttersburg. Zichenau nazywali niemieccy okupanci miasto Ciechanów, Schröttersburg natomiast to Płock. Komando SS otrzymało rozkaz zapełnienia "próżni bezpieczeństwa policyjnego" w obszarze Łomży i przeprowadzenia "czystki", jak to się mówiło w nazistowskim języku. Chodziło o wymordowanie żydowskiej ludności. Marszruta morderców z SS latem 1941 roku daje się dobrze zrekonstruować zarówno na podstawie niemieckich dokumentów, jak też dzięki zeznaniom świadków: w końcu czerwca Wizna, 5 lipca Wąsosz, 7 lipca Radziłów, 10 lipca Jedwabne, w sierpniu (bez dokładnej daty) Łomża, około 22 sierpnia Tykocin, 4 września Rutki. Ponadto wymienione są "akcje Żydowskie" w Zambrowie i Borkowie.

Einsatzkomando postępowało według tego samego schematu jak w wielu innych miejscowościach w obszarze od Morza Bałtyckiego aż po Morze Czarne, na dzisiejszej Litwie, Białorusi, Ukrainie, w Mołdawii rekrutowało przede wszystkim z miejscowych "dołów" młodych mężczyzn, którym obiecywało łupy i bezkarność. Wykorzystywało przy tym tradycyjny antysemityzm w tych krajach. Rząd i Kościół w Polsce przed drugą wojną podżegały nastroje antysemickie, które umocniła jeszcze okupacja sowiecka od września 1939 do czerwca 1941, bo w oczach wielu Polaków część Żydów sympatyzowała albo nawet kolaborowała z okupantem.

Dowództwo nazistowskie dobrze znało te nastroje. Reinhard Heydrich, jeden z dowódców SS, napisał w swoim rozkazie z 1 lipca 1941: "Polacy zamieszkali na tych terenach okażą się na podstawie swoich doświadczeń antykomunistyczni, a także antyżydowscy". Zalecił wykorzystanie odpowiednio nastawionych Polaków jako "element inicjujący do pogromów".

Tego rozkazu trzymał się także dowódca Einsatzkomando Zichenau-Schröttersburg, były komisarz kryminalny Schaper. Według świadków osobiście kierował "akcjami żydowskimi" co najmniej w odległym od Jedwabnego o 15 kilometrów Radziłowie oraz w oddalonym o 30 kilometrów Tykocinie. Tego wszystkiego dowiedział się radca sądowy Opitz od władz izraelskich. Otrzymał bowiem z Tel Awiwu raport (sygn. P. Ain. - 0189) biura śledczego do ścigania zbrodni nazistowskich przy sztabie policji izraelskiej, sporządzony w języku niemieckim 23 stycznia 1963 roku przez referenta śledczego N. Derschowitza.

Odpowiedzialność Einsatzkomando

Izraelskie urzędy odszukały ocalałych z akcji "Einsatzkomando SS" w obu miejscowościach. Chaji Finkelstein z Radziłowa, mieszkającej wtedy w Haifie, pokazano 20 zdjęć nazistowskich funkcjonariuszy. Wskazała na dwa zdjęcia Schapera i powiedziała: "Widziałam go na rynku, jak wydawał rozkazy". W Radziłowie, tak jak w Jedwabnem, kilkuset Żydów spędzono do stodoły i podpalono. Niemcy użyli przy tym, jak ustalili Izraelczycy, powołanej przez siebie polskiej policji pomocniczej. Również grupa ludności miejscowej brała udział w polowaniu na Żydów. Przy czym polscy współsprawcy, jak obecnie wiadomo, dopuścili się szczególnie szokujących okrucieństw.

Podczas badania sprawy Tykocina izraelscy urzędnicy przesłuchali pochodzącego stamtąd Izchaka Felera. On również zidentyfikował Schapera na podstawie zdjęć. Żydzi z Tykocina wedle relacji Felera zostali rozstrzelani w pobliskim lesie przez Niemców przywiezionych czterema ciężarówkami. Polscy chłopi musieli wcześniej wykopać wielkie doły. Urzędnikom izraelskim jednak nie udało się wtedy odnaleźć świadków naocznych z Jedwabnego. W izraelskich archiwach, w tym także w Yad Vashem, są dalsze relacje na temat zbrodni popełnionych przez Einsatzkomanda w Polsce wschodniej. Gross z nich nie skorzystał.

Na podstawie informacji z Tel Awiwu i protokołów z przesłuchań niemieckich funkcjonariuszy Opitz w Ludwigsburgu doszedł do wniosku, że Einsatzkomando Schapera było odpowiedzialne także za masowy mord w Jedwabnem. Wynika to również z planów obszaru operacyjnego, ponieważ esesmani działali przed i po 10 lipca 1941 w sąsiednich miejscowościach.

Postępowanie zostało umorzone

Opitz przesłał swój raport do prokuratury w Hamburgu, która w roku 1964 wszczęła dochodzenie przeciwko Schaperowi z powodu mordowania Żydów w okolicach Łomży (akta nr 141 Js 223/64). Schaper mieszkał wtedy w Hamburgu, jako sublokator u Krögera na Strandweg 9, w eleganckiej dzielnicy Blankenese. Bezpośrednio po wojnie zniknął, żył pod fałszywym nazwiskiem Karl Bielinski w różnych miejscowościach. W 1953 roku jednak urzędnicy z Hamburga odkryli, że nazwisko jest fałszywe (akta nr 9 Js 2759/53).

Podczas przesłuchania przez prokuraturę tego miasta w 1964 roku jako zawód Schaper podał "urzędnik handlowy". Jednakże zaprzeczył, żeby kiedykolwiek słyszał nazwy miejscowości Radziłów, Rutki, Zambrów, Jedwabne i Wizna. Potem zaplątał się w sprzecznościach: raz mówił, że był kierowcą, innym razem, że załatwiał w Łomży sprawy administracyjne, jeszcze innym razem, że miał ścigać podwójnych agentów. Kierownik niemieckiej administracji cywilnej w Łomży, niejaki hrabia von der Groeben, zeznał natomiast do protokołu, że słyszał, iż Schaper miał tam prowadzić rozstrzeliwanie Żydów.

Postępowanie zostało umorzone 2 września 1965 z braku dowodów. W uzasadnieniu hamburski starszy prokurator napisał, że co prawda ocaleni z Radziłowa i Tykocina rozpoznali Schapera jako kierującego akcją, jednak, jak pokazuje doświadczenie, przy identyfikacji na podstawie zdjęć możliwe są pomyłki. Dalej niemiecki prokurator stwierdził: "Nawet jeśli Schaper nadzorował gromadzenie Żydów, to jeszcze nie dowodzi, że wiedział, iż zostaną następnie zabici, a cóż dopiero, że on sam w tym zabijaniu jakoś uczestniczył". Również wypowiedź hrabiego von der Groebena nie stanowiła dowodu. Był to czas, gdy większość niemieckich prokuratorów niezbyt się wysilała, żeby oskarżyć nazistowskich sprawców.

Ale Schaper trafił jeszcze za kratki prawie dziesięć lat później za popełnione w Polsce zbrodnie. W 1974 roku spędził kilka miesięcy w areszcie śledczym, zanim jego adwokatowi udało się załatwić mu zwolnienie. Dalej odpowiadał z wolnej stopy. Sąd był zdania, że nie zachodzi niebezpieczeństwo ucieczki, Schaper prezentował się jako porządny obywatel, który stawiał się punktualnie na wszystkie rozprawy. W tym czasie był już rencistą, przeszedłszy przed ukończeniem 65 roku życia w stan spoczynku z powodów zdrowotnych. Jego dolegliwości prostaty nasiliły się. Musiał, jak przypominają sobie uczestnicy procesu, nosić pieluchę, co było dla niego krępujące. Jednakże starał się na zewnątrz zachować wyprężoną postawę.

Skazany na sześć lat

Sąd w mieście Giessen w Hesji stwierdził ostatecznie w "procesie gestapo" w roku 1976, że on oraz czterech innych członków komando SS Zichenau- -Schröttersburg winni są "współudziału w mordzie na Polakach i Żydach". Za głównych winowajców uznano nazistowskich zwierzchników, którzy wydali gardzące człowiekiem ustawy i przepisy. Jednakże oskarżeni musieli przecież rozumieć, że "przepisy prawa karnego dla Polaków" (Polenstrafrecht), jak i represji wobec Żydów stanowiły "moralny upadek" i były bezprawne. Działali oni z nienawiści rasowej, tudzież z "niskich pobudek".

Schaper został skazany na sześć lat. Jednak jego adwokat złożył rewizję i były Hauptsturmführer SS pozostał na wolnej stopie, bo nie zachodziło przecież niebezpieczeństwo ucieczki. Adwokat argumentował, że Schaperowi nie można zarzucić nienawiści rasowej, bo twierdzi, że wśród jego przyjaciół miał kilku Żydów. A poza tym, on tylko wykonywał rozkazy. Ta argumentacja pozwoliła Schaperowi i jego adwokatowi wygrać przed Trybunałem Federalnym w Karlsruhe. Najwyżsi sędziowie uznali, że w sprawie Schapera sąd w Giessen nie sprawdził dostatecznie zarzutu "nienawiści rasowej", i przekazali jego postępowanie do innej izby karnej. Do drugiego procesu jednak nigdy nie doszło, ponieważ stan zdrowia 68-letniego wtedy Schapera pogorszył się na tyle, że na podstawie zaświadczenia lekarskiego nie mógł brać udziału w rozprawie.

W czasie procesu w Giessen wyszło na jaw, że archiwum gestapo z Zichenau-Schröttersburga dostało się w polskie ręce. Gdy Armia Czerwona latem roku 1944 posuwała się na zachód dużo szybciej niż oczekiwali tego Niemcy, jeden z esesmanów otrzymał zadanie zniszczenia akt. Kazał wszystko załadować na ciężarówkę, którą jednak zapewne w panice porzucił w lesie. Z akt tych cytowali ku wielkiemu zaskoczeniu niemieckich prawników polscy oskarżyciele posiłkowi. Dopiero niedawno okazało się, że akta gestapo leżą przypuszczalnie w Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie. Tylko część została dotychczas przejrzana. Gross nie wiedział najwyraźniej o tym, w każdym razie tam nie szukał.

Dowód, czyli 100 łusek

Jednakże ani dotychczas sprawdzone warszawskie dokumenty, ani akta procesowe z Giessen, ani raporty z Ludwigsburga, ani protokoły z Tel Awiwu nie zawierają jednoznacznego dowodu na to, że niemieccy okupanci przy mordzie Żydów w Jedwabnem odegrali decydującą rolę. Jednak w maju 2001 roku, prawie 60 lat po zbrodni, dowód taki został znaleziony w postaci prawie 100 łusek oraz kilku pocisków z karabinu i pistoletu. Eksperci IPN zbadali mianowicie teren, gdzie stała stodoła, do której spędzone zostały ofiary. Na początku Związek Gmin Żydowskich w Polsce protestował przeciw temu, bo zakłóca to spokój umarłych. Ostatecznie znaleziono kompromis - został wykopany rów przez teren, rabini odmówili w czasie prowadzenia prac modlitwę za zmarłych.

Eksperci odkryli nie tylko szczątki ofiar, lecz znaleźli także amunicję. Skoro tylko mała część grobu została zbadana, eksperci nie wykluczają, że znajduje się tam jeszcze kilkaset dalszych łusek. Amunicja pochodziła z niemieckich karabinów "Mauser", rok produkcji 1938, oraz z pistoletu "Walter", noszonego przez niemieckich oficerów. Nie ma żadnych wskazówek, że strzały zostały oddane w innym dniu niż owego 10 lipca. Co prawda zmieniali się okupanci podczas wojny - najpierw Niemcy, potem Armia Czerwona, znów Niemcy, wreszcie znów czerwonoarmiści, jednak Jedwabne nigdy nie było terenem bezpośrednich działań wojennych.

Tym samym teza, że Niemcy nie brali czynnego udziału w mordzie Żydów w Jedwabnem, została poważnie podważona. Ciekawe, że Gross nie odnosi się do tego faktu ani słowem w niemieckiej edycji, która w tych dniach ukazała się w wydawnictwie C.H. Beck w Monachium.

Wykopaliska wykazały ponadto, że w stodole nie mogło zostać spalonych 1600 osób, jak głosiła tablica pamiątkowa z roku 1963, lecz około 250. Inne masowe groby, które zostały opisane w książce, najwidoczniej nie istnieją. W grobie masowym w Jedwabnem znaleziono także biżuterię oraz monety, w tym również złote rublówki. Prokurator, który badał ponownie ten grób masowy, uważa: "Liczba 1600 jest tylko symboliczna". Mimo to międzynarodowe media powtarzają tę szokującą swoją wielkością liczbę. Dla moralnej oraz prawno - karnej oceny nie ma to żadnego znaczenia, czy było 250 czy 1600 ofiar, ma jednak znaczenie dla rekonstrukcji wydarzeń.

Teza Grossa nie do utrzymania

Że w Polsce w tamtych latach panowały silne nastroje antysemickie, że mężczyźni z Jedwabnego i z przyległych wsi brali udział w masakrze, że stali się mordercami i złoczyńcami nie ulega najmniejszej wątpliwości w obliczu zeznań świadków. Jednakże wersja Grossa, że istniało porozumienie między radą miejską Jedwabnego a Niemcami w sprawie zamordowania żydowskiej ludności, nie da się udowodnić na podstawie relacji świadków. Nie było mianowicie w ogóle rady miejskiej w Jedwabnem. Niemcy użyli raczej wygodnych dla siebie kolaborantów. Obaj mężczyźni na czele administracji nie pochodzili zresztą z Jedwabnego, jeden przynajmniej z nich był kryminalistą.

Pojęcie rady miejskiej sugeruje, że jej decyzje były akceptowane przez większość mieszkańców i że istniała miejscowa elita. Ta jednak w ciągu dwóch lat okupacji radzieckiej została deportowana przez tajną policję i większość z niej zginęła, m.in. proboszcz, aptekarz, burmistrz, większość pozostałych członków rady miejskiej, komendant posterunku policji, prawie wszyscy nauczyciele i pozostała inteligencja, kilku rzemieślników.

Gdy latem 1941 roku Niemcy przybyli do Jedwabnego, zastali pozbawioną kierownictwa i zdezorientowaną, straumatyzowaną społeczność, w której nie było żadnych autorytetów. Ton nadawało pospólstwo, jeden z ocalałych Żydów mówi wprost o "miejscowych zbirach". Jednakże jest zupełnie prawdopodobne, że większość katolickiej ludności przynajmniej w pierwszych godzinach owego 10 lipca cieszyła się z szykan przeciwko żydowskim sąsiadom, którzy przed południem musieli pod strażą plewić na rynku chwasty, bo wszyscy Żydzi według Polaków sympatyzowali z Sowietami.

Zmuszanie Żydów do poniżających "prac oczyszczających" należało do typowych elementów wymyślonych przez Niemców w "akcjach żydowskich". Po anszlusie w 1938 roku w Wiedniu Żydzi przy wrzaskach przechodniów czyścili ulicę szczoteczkami do zębów. W Radziłowie, a więc trzy dni przed mordem w Jedwabnem, musieli zbierać zwierzęce odchody. Pewien świadek, którego wypowiedzi dla Grossa posiadają najwyraźniej wartość dowodową, miał tam w ogóle nie widzieć Niemców. Stąd również w odniesieniu do Radziłowa w obliczu wielości wypowiedzi świadków zarówno Polaków, jak też Żydów nie ulega wątpliwości, że część miejscowej ludności brała udział w mordzie.

Nie inaczej było w Jedwabnem. Ocaleni opowiadają, że było od trzydziestu do czterdziestu, którzy w brutalny, sadystyczny sposób pędzili, bili, torturowali, zabijali Żydów; którzy jeszcze wieczorem tegoż 10 lipca podzielili między siebie ich dobytek; którzy jako pomocnicy Niemców wzięli na siebie ciężką winę. Jednakże szokująca teza, że jedna połowa mieszkańców napadła na drugą połowę, wydaje się w świetle dokumentów i relacji świadków nie do utrzymania. Materiały archiwalne i wyniki ekshumacji przemawiają przeciw tej tezie. To raczej Niemcy ten mord wymyślili, zorganizowali, wyreżyserowali i swoją bronią ostatecznie dopełnili.

Autor, slawista i historyk, jest długoletnim korespondentem monachijskiego dziennika "Süddeutsche Zeitung" w Warszawie i autorem trzech książek o stosunkach polsko-niemieckich. W języku polskim ukazała się: "Niemcy w Polsce. Historia mniejszości w XX wieku". Niniejszy tekst ukazuje się jednocześnie w "Rzeczpospolitej" i "Süddeutsche Zeitung".


| Bez polskich znaków |
| Rzeczpospolita | Archiwum | Serwis Ekonomiczny | Serwis Prawny | Cennik | Regulamin | Serwis WAP | Prenumerata
| Reklama | English/Deutsch | O nas | Praca i staże | Zgłaszanie uwag | Kontakt |
© Copyright by Presspublica Sp. z o.o.