Po
wysłuchaniu exposé premiera Kazimierza Marcinkiewicza można
byłoby stwierdzić, iż równie dobrze mogłoby to być wystąpienie szefa
rządu Słowacji, Czech, Szwajcarii, Austrii, Węgier, Afganistanu,
Nepalu, Mongolii, Laosu, Boliwii czy Paragwaju. Dlaczego? Dlatego, iż
wszystkie te kraje są śródlądowe, to znaczy pozbawione dostępu do
morza. Dostęp ten Polska jeszcze posiada, ale jest na prostej do jego
postradania. Przez przysłowiowe i od lat pracowicie zabijane deskami
„okno na świat” widać już całkiem niewiele. Tak jak
kiedyś wiatr – jak pisał Stefan Żeromski, tak dzisiaj
smród wieje od morza – jak stwierdził władający piórem mechanik
okrętowy inż. Waldemar Rekść. Jedynym widomym znakiem polskiej
więzi z morzem staje się obecność warty honorowej wystawianej przy
Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie przez Marynarkę Wojenną.
Wystarczyło
lat 15 tzw. transformacji na spisanie na straty dokonań dwóch
ostatnich pokoleń Polaków, nie licząc dorobku generacji
przedwojennej, której dziełem jest uchodzący wciąż za
najnowocześniejszy na Bałtyku port w Gdyni. Kilka lat temu zarząd
portu w Hamburgu wydał w Warszawie konferencje prasową. Wydał, gdyż
było sute przyjęcie, na którym podano m.in. informację o tym, iż w
zasięgu oddziaływania tego portu znajduje się już cała Europa
Północna i Środkowa: od Brukseli po Moskwę i od Helsinek po Lublianę.
W tym stanie rzeczy portom polskim pozostanie rola obsługujących
Hamburg peryferyjnych baz ładunkowych. Z Gdańska, Gdyni i Szczecina
można dowozić ładunki do Hamburga i tam przeładowywać na statki
udające się w szeroki świat. Peryferyjność tę utrwalało tendencyjne
zwlekanie z decyzją budowy autostrad A-1 i A-3, czyli w układzie
południkowym, co przekreśla szansę czerpania profitów z tranzytu
przez Polskę ładunków z Północy na Południe i odwrotnie.
Z
żeglugą liniową do sztambucha
Ratując
się przed ruiną z powodu zachłanności ślepego fiskusa, lwia jej część
floty handlowej uciekła spod bandery narodowej, znajdując schronienie
pod tzw. tanią banderą. Nie ma już ani jednej obsługiwanej przez
statki Polskich Linii Oceanicznych (PLO) linii regularnej,
ponieważ nie istnieje znana jeszcze nie tak dawno temu z
nowoczesności swego tonażu flota liniowa. Wszystkie najnowsze
jednostki wyprzedano. Pod banderą krajową pozostały tylko nieliczne
i nadające się na złom wraki.
Szczytem
ekonomicznego kretynizmu był demontaż łańcucha kontenerowego, na
który składały się najnowszej generacji i eksploatowane pod banderą
PLO kontenerowce oceaniczne i jednostki typu con-ro, terminale
portowe i kolejowe, ciągniki siodłowe oraz przyczepy do transportu
kontenerów lądem. Całą tę tworzoną latami infrastrukturę zawrotnej
wartości niszczono wtedy, kiedy Hamburg modernizował na potęgę swój
potencjał przeładunkowy w branży kontenerowej. Zdaniem naszych, pożal
się Boże, decydentów konteneryzacja nam się nie opłacała i dlatego
doprowadzili do likwidacji linii kontenerowych, oddając za psi grosz
w obce ręce specjalistyczny transport lądowy oraz setki tysięcy
kontenerów, na których skrót PLO wyparła nazwa firmy Maersk. Tak
oto Duńczycy zbili fortunę na bezdennej głupocie Polaków. Czy tylko
na głupocie?
Cudem
ostała się uprawiająca tramping Polska Żegluga Morska (PŻM),
której samo istnienie jest wyrzutem sumienia tych, którzy najęli się
do niszczenia polskiej floty morskiej. Od losu PLO ustrzegła, jak
dotąd, PŻM determinacja załogi, która legła Rejtanem na drodze do
rozkradzenia majątku tego jedynego już w Polsce armatora z
prawdziwego zdarzenia.
Dorsza złowią nam Duńczycy
Świadomie
i z rozmysłem doprowadzono polskie rybołówstwa morskie. Operujące
latami pod polską banderą nowoczesne, rodem ze stoczni krajowych,
trawlery-przetwórnie i – zamrażalnie opuściły łowiska
oceaniczne Atlantyku i Pacyfiku. Politykę morską państwa w tym
zakresie lapidarnie streścił wiceminister transportu i gospodarki
morskiej Krzysztof Luks, powiadając, że nie jest mu
potrzebne rybołówstwo, skoro mając apetyt na śledzia może go sobie
kupić w Danii! Nic zatem dziwnego, że doszło do likwidacji
wyspecjalizowanych w oceanicznych połowach armatorów, jak świnoujska
„Odra” i szczeciński „Gryf”, a i po gdyńskim
„Dalmorze” pozostało już niewiele ponad wspomnienie.
Mało
tego: pod pretekstem obłudnej troski o ochronę rybnego stada Bruksela
pozbawiła polskich rybaków kutrowych dostępu do łowisk bałtyckich na
cztery, natomiast rybaków zachodnich - na dwa miesiące w roku. Rząd
polski nie tylko nie potrafił, ale i nie chciał sprzeciwić się temu
unijnemu oszustwu, chociaż miał do dyspozycji znaną i uznaną w
świecie biologii morza placówkę naukową, jaką jest Morski Instytut
Rybacki (MIR) w Gdyni. Czy rząd w ogóle wiedział o istnieniu
tego instytutu? Unia doświadczyła w ten sposób Polskę, która
doprowadziła do zwołania w 1973 roku w Gdańsku konferencji
dyplomatycznej wszystkich państw bałtyckich w sprawie przyjęcia
konwencji o rybołówstwie i ochronie żywych zasobów w Morzu Bałtyckim
i Bełtach.
Rybołówstwo
morskie oddano w pacht Ministerstwu Rolnictwa, które postawiło na
jego planową likwidację. Dowód? Przyjęcie bez szemrania dyrektywy o
złomowaniu nowych kutrów za pieniądze unijne, czyli odebranie polskim
rybakom narzędzi pracy wtedy, kiedy floty połowowe krajów zachodnich
unowocześniają swój tonaż połowowy.
Testament premiera Rakowskiego
I wreszcie zaprogramowane bankructwo krajowego przemysłu
okrętowego, o którym ćwierć wieku temu brytyjski „The Journal
of Commerce and Shipping Telegraph” napisał: „Jeżeliby
przyznawano nagrodę międzynarodową państwu, które osiągnęło
największy postęp w budownictwie okrętowym w okresie powojennym, to
nie ulega wątpliwości, że Polska byłaby poważnym kandydatem do tej
nagrody”. Podobnie pisała na ten temat światowa prasa
branżowa, w tym „Fairplay”, „Shipping World and
Shipbuilder”, „Norwegian Shipping News”, „Schiff
und Hafen”, „Hansa”, „Seewirtschaft”,
„Navires, Ports et Chantiers” czy amerykański „Marine
Engineering/Log”. To prawda, że większość statków z polskich
stoczni trafiało do ZSRR, ale prawdą jest też i to, że projektowane
i wodowane w Polsce statki pływały pod banderami ponad 25 krajów.
Według
brytyjskiego „Glasgow Herald Trade Review”
Stocznia Gdańska znalazła się w 1960 roku na piątym w świecie miejscu
pod względem wielkości zbudowanego tonażu. Dokładnie 45 lat później
Anna Walentynowicz powiedziała w wywiadzie: „Stocznia gdańska w
tej chwili to obraz nędzy i rozpaczy – to znaczy teren
stoczni, bo Stoczni Gdańskiej w tym miejscu już nie ma”. Janusz
Szlanta, który „nabył” praktycznie bez pieniędzy
stocznie gdyńską i gdańską, doprowadzając tę drugą do stanu gorszego
niż ten, w jakim znalazła się Danzige Werft po działaniach wojennych
i rabunku przez czerwonych wyzwolicieli w 1945 roku, jest zdania, że
„w stoczni nie robi się statków, ale robi się pieniądze”.
Wszystkie
kolejne rządy po 1989 roku, z rządem AWS i Unii Wolności włącznie,
postawiły sobie za punkt honoru realizację testamentu premiera
Mieczysława Rakowskiego, który w ludzkim odruchu zemsty za
wygwizdanie przez załogę skazał Stocznię Gdańską na zaoranie.
Aura
skandali, oszustw i nadużyć, jakie zwieńczyły „transformację”
przemysłu okrętowego, zwinęła żagle licząca setki fabryk krajowa sieć
kooperantów, a wśród producent silników okrętowych HCP Cegielski w
Poznaniu. Statki morskie budowała cała Polska, o czym premierzy
Rakowski, Mazowiecki, Bielecki, Suchocka, Oleksy, Cimoszewicz,
Buzek, Miller i Belka nie wiedzieli, bo i skąd mogliby o tym
wiedzieć. Żadnemu z tych mężów stanu nie przyszło do głowy, iż
polskie stocznie mogą i powinny budować statki dla polskich
armatorów. Skoro jednak wykończono i stocznie, i flotę, to nie ma
problemu
Jednym
z najbardziej skandalicznych dowodów na wysługiwanie się obcym
interesom ze szkodą dla interesu narodowego był przed 2 laty występ
wiceministra infrastruktury Marka Szymońskiego, który
oświadczył zgromadzonym w Senacie przedstawicielom resztek krajowego
przemysłu okrętowego i żeglugi, iż Polski Rejestr Statków (PRS)
należy do najgorszych na świecie towarzystw klasyfikacyjnych. Nawet
gdyby tak było, to w normalnym kraju minister szkalujący narodową
instytucję poleciałby ze stołka jeszcze tego samego dnia. Tymczasem
dzięki pozycji PRS w wielkim świecie shippingu Polska znalazła się
na tzw. białej liście krajów, których statki uchodzą za
najbezpieczniejsze. Zabrakło na niej krajów, których statki były
klasyfikowane przez inne towarzystwa, w tym m.in. Włoch, Hiszpanii,
Portugalii i USA.
Zajęcie dla Trybunału Stanu
„Obejmując urząd Prezesa Rady Ministrów
(wiceprezesa Rady Ministrów, ministra), uroczyście przysięgam, ze
dochowam wierności postanowieniom Konstytucji i innym prawom
Rzeczypospolitej, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla
mnie zawsze najwyższym nakazem”. Tako rzecze artykuł 151
Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej.
Systematyczne
i wręcz systemowe niszczenie gospodarki morskiej kwalifikuje się do
kategorii działań antykonstytucyjnych, albowiem jest działaniem
godzącym w najszerzej pojęty interes narodowy. Indagowani w sprawach
związanych z gospodarką morską ministrowie powiadali, iż kierują się
dyrektywami unijnymi. Rzecz w tym, że to nieprawda. W swym raporcie z
marca 2005 r. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła: „Nie
prowadzono w życie zgodnych z wymogami i standardami Unii
Europejskiej rozwiązań podatkowych, celnych i prawnych,
umożliwiających polskim armatorom i portom morskim poprawę warunków
ich funkcjonowania, a w konsekwencji zwiększenia konkurencyjności
tych podmiotów na międzynarodowym rynku usług.
Na
skutek nie zaoferowania armatorom przez Rząd (...) dogodnych
warunków prawnych i ekonomicznych systematycznie spadała liczba
statków polskich armatorów pod banderą narodową (...), postępowało
starzenie się floty polskich armatorów oraz zmniejszała się liczba
statków tych armatorów i tonaż floty morskiej (...) Natomiast na
skutek przestarzałej i zdekapitalizowanej infrastruktury polskich
portów morskich oraz braku sprawnych połączeń drogowych i kolejowych
tych portów z zapleczem gospodarczym, wzrosło dla nich zagrożenie
konkurencyjne nie tylko ze strony portów zachodnioeuropejskich, ale
również wchodniobałtyckich”.
Stokroć
gorsza od dyrektyw unii była podszyta ignorancją służalczość naszego
establishmentu, który nie wiedział bądź, co gorsza, nie chciał
wiedzieć, iż primo – rządy Szwecji, Francji i Portugalii
wprowadziły w trosce o interes własnej żeglugi subwencje
eksploatacyjne, zaś rządy Danii, Niemiec, Holandii, Francji,
Hiszpanii i Portugalii – subwencje inwestycyjne; secundo –
rządy Danii, Niemiec, Holandii, Hiszpanii i Grecji uruchomiły
programy pomocy finansowej; tertio – korzystając z zachowania
tzw. gestii transportowej, rządy wszystkich wymienionych krajów
zapewniły statkom pod własną banderą pierwszeństwo dostępu do
ładunków swojego handlu zagranicznego. Trybunał Stanu powinien mieć
zajęcie na wiele lat i pracować na trzy zmiany.
Oddać Czechom albo Niemcom?
Przewodniczący
Sejmowej Komisji Infrastruktury, Bogusław Kowalski, zauważył,
iż „w ogóle w exposé nic nie usłyszeliśmy na temat transportu
lotniczego i morskiego. Wydaje się, że tutaj też rząd nie ma
przemyślanej strategii i nie bardzo wie, co chce zrobić. Jest to
oczywiście pewien brak, jednak te braki, które wskazuję, są do
nadrobienia”. Nie wydaje się to zbyt pewne po tym, co
zakomunikowali ministrowie gospodarki Piotr Woźniak oraz
transportu i budownictwa Jerzy Polaczek. Bezpieczeństwo
energetyczne, drogi i koleje oraz program budownictwa mieszkaniowego
– jak najbardziej. A co z żeglugą, przemysłem okrętowym,
portami i rybołówstwem morskim?
Czy
znów stajemy przed typową dla Polaków alternatywą: myć ręce albo
nogi? Od rządu premiera Marcinkiewicza należy oczekiwać zerwania z
mentalnością hreczkosiejów, przebicia się przez muł niekompetencji
i złej woli oraz oderwania się od dna, na którym znalazła się
gospodarka morska. Trzeba sięgnąć po zamrożony kapitał wiedzy
kadry uniwersyteckiej i politechnicznej w Gdańsku i Szczecinie,
akademii morskich w Gdyni i Szczecinie, Instytutu Morskiego w
Gdańsku, Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni i innych placówek
naukowych. Trzeba wprowadzić z powrotem gospodarkę morską - jako
podmiot samodzielny – do struktur parlamentu i rządu,
uwalniając ją od samobójczych uwarunkowań prawno-finansowych. Status
quo prowadzi do sytuacji, w której wcześniej czy później przyjdzie te
500 kilometrów wybrzeża oddać Czechom albo jeszcze lepiej: Niemcom.
Oni już będą wiedzieli, co zrobić z tym fantem. Czas nagli –
Panie Premierze Marcinkiewicz! Na Pański rząd stawia całe polskie
wybrzeże: od Gdańska i Gdyni po Świnoujście i Szczecin!
PS.
Artykuł ten powstał przed zapowiedzią premiera Marcinkiewicza o
powołaniu w resorcie transportu i budownictwa wiceministra ds.
gospodarki morskiej. Został odrzucony przez tygodnik „Najwyższy
Czas!”.
Nr
8-9 (19-26.02.2006)
|