<< powrót

W niewoli schematów – odpowiedź krytykom hasła „Ukraińska Powstańcza Armia” w Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN

Jan Jacek Bruski

W ostatnich miesiącach publicyści czasopisma „Myśl Polska”, pp. Zbigniew Małyszczycki i Feliks Budzisz, przypuścili zmasowany atak na Wydawnictwo Naukowe PWN i moją skromną osobę – jako autora hasła poświęconego UPA w Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. Sformułowane przez nich zarzuty powtórzył też – w felietonie pióra Krzysztofa Nagrodzkiego – tygodnik „Niedziela”.

Ogromnie ubolewam, że dopiero ostatnio miałem możność zapoznania się z tymi publikacjami. Żałuję zwłaszcza, iż nie mogłem zabrać głosu jesienią ubiegłego roku, gdy „Myśl Polska” zamieściła – inicjujący całą kampanię – list otwarty do dyrekcji PWN. W efekcie czytelników gazety uraczono kilkoma kolejnymi tekstami, pełnymi manipulacji, przeinaczeń i zwykłych pomówień, które nie spotkały się z należytą odprawą. Mam nadzieję, iż kilka poniższych uwag pozwoli nie uprzedzonemu czytelnikowi wyrobić sobie własne zdanie na temat jakości i zasadności kierowanych przeciwko mnie oskarżeń. Być może skłoni też samych krytyków do chwili refleksji. Wierzę w to gorąco, choć to może przesadny optymizm, zważywszy że wcześniejszą wyważoną odpowiedź kierownictwa PWN uznali oni za... „«naukowe» bredzenie”.

Polemikę utrudnia niewątpliwie fakt, że ubóstwo rzeczowej argumentacji nadrabiają oskarżyciele – celuje w tym zwłaszcza p. Małyszczycki – kierowanymi ad personam inwektywami. Od wymienionego autora dowiaduję się np. ze zdumieniem, iż zredagowane przeze mnie hasło „«popełnił» [ach, ten sarkazm!] nie Polak, nawet nie Ukrainiec, ale integralny nacjonalista ukraiński, a co najmniej gorący sympatyk ideologii Dmytra Doncowa, jeśli nie gorliwy członek Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – organizacji zbrodniczej, ludobójczej”. Dalej publicyści „Myśli Polskiej” zarzucają mi „szerzenie kłamstwa” (słowo „kłamstwo” powraca zresztą wielokrotnie, odmieniane przez wszystkie przypadki), a także: „perfidię” oraz „blef i pokrętny podstęp”. Uważają, że mojego tekstu „nie powstydziłoby się skrajnie nacjonalistyczne wydawnictwo ukraińskie”, dodając retorycznie: „jeśli już Wydawnictwo [PWN] hołduje zasadzie, że o sprawach ukraińskich mają mówić Ukraińcy, to czy zaraz mają to być skrajni nacjonaliści?”.

Doskonale rozumiem emocje, jakie budzi sprawa Ukraińskiej Armii Powstańczej i masowych mordów popełnionych przez tę formację na ludności polskiej. Współczuję w szczególności z bólem Kresowian (podejrzewam, że do tej grupy zaliczają się pp. Małyszczycki i Budzisz), którzy sami przeszli wojenną gehennę i doświadczyli okrucieństw ze strony ukraińskich nacjonalistów. Jest tym niemniej pewien poziom dyskusji, poniżej którego – nawet w obronie najsłuszniejszej sprawie – nie powinno się schodzić. Tym razem został on ewidentnie przekroczony.

Uwagi co do mojego pochodzenia etnicznego, pozwalam sobie zostawić bez komentarza – zwłaszcza że fakty musiałyby mocno skonfudować oskarżycieli i zmusić ich do rewizji wypieszczonej konstrukcji myślowej. Zajmę się zatem zarzutami rzeczywistymi.

Moi oponenci twierdzą przede wszystkim, iż „wybielam UPA” i zacieram prawdę o eksterminacji Polaków na Kresach. Jest to oskarżenie tak kuriozalne, że doprawdy nie wiem, co odpowiedzieć. Czy „wybielaniem” można nazwać podaną przeze mnie informację, że głównym celem ataków Ukraińskiej Armii Powstańczej była polska ludność cywilna i że formacja ta odpowiada za – cytuję – „krwawe czystki etniczne”, w wyniku których śmierć poniosło około 100 tysięcy Polaków, a 400 tysięcy dalszych wygnanych zostało ze swoich siedzib? Jeśli pisząc w ten sposób, próbowałem zrehabilitować UPA – co zarzucają mi szanowni krytycy – to chyba zgodzimy się, iż była to próba wyjątkowo nieudolna. Powyższe uwagi dotyczą również oskarżenia o pomniejszanie przeze mnie rozmiarów polskiej tragedii. Dodać należy, iż szczegółowe dane na temat rzezi wołyńskich znaleźć można ponadto w haśle „Wołyń”, które – co wynika z zasad konstruowania encyklopedii – uzupełniają hasło „Ukraińska Powstańcza Armia” i powinny być czytane razem, niejako „w bloku”.

W jednej sprawie przyznać muszę moim oponentom do pewnego stopnia rację. Kwestionują oni określenie, iż straty ukraińskie, będące efektem konfliktu z Polakami, były „znacznie mniejsze” od polskich. Sformułowanie to istotnie wydaje mi się niezbyt fortunne. Rzecz w tym jednak, że nie czuję się zań odpowiedzialny. W tekście który przekazałem Wydawnictwu, znalazło się określenie: „bez porównania mniejsze”, co miało oddać zdecydowaną dysproporcję liczby ofiar po obu stronach. Konkretnych danych liczbowych nie podawałem, gdyż badania w tym zakresie na dobrą sprawę dopiero się rozpoczynają. Wstępne, bardzo przybliżone, szacunki mówią o kilkunastu, może dwudziestu, tysiącach ofiar ukraińskich na całym terenie polsko-ukraińskiego pogranicza. Czemu w ostatecznej redakcji (ze względów stylistycznych? z uwagi na oszczędność miejsca?) wprowadzono – bez konsultacji ze mną – poprawkę do treści hasła, pozostaje dla mnie zagadką. Krytycy wskazują też na brak w bibliografii do hasła „UPA” pracy Władysława i Ewy Siemaszków. Wymienionych Autorów chciałbym zapewnić, iż nie chodziło w żadnym razie o próbę przemilczenia ich monografii – którą niezwykle wysoko oceniam – lecz o rozwiązanie podyktowane względami technicznymi. Książka państwa Siemaszków, dokumentująca przebieg rzezi wołyńskich, została zatem uwzględniona – ale w bibliografii do wspomnianego już szczegółowego hasła „Wołyń”. Inaczej rzecz ma się z licznymi pracami Edwarda Prusa, o które upominają się moi krytycy. Książki te pominięto celowo. Oceniane bardzo krytycznie przez środowisko badaczy, są one rodzajem publicystyki historycznej, a nie monografiami stricte naukowymi.

Nie te kwestie jednak najbardziej poruszają moich oponentów. Skrajnie wzburza ich przede wszystkim używanie przeze mnie neutralnych emocjonalnie terminów – takich jak „konflikt polsko-ukraiński”, czy nawet „walka UPA przeciwko polskiej ludności zamieszkującej Kresy”. Bezzasadnie zarzucają mi kłamstwo, dlatego tylko iż nie odmieniam w kółko epitetów w rodzaju: „zbrodniczy”, „zwierzęcy”, „bandycki”, „perfidny”, nie napawam się określeniami: „masakra”, „bestialstwo” i „wyrzynanie”. Czy tego rodzaju nomen omen krwisty, publicystyczny język, nie wnoszący nic poza emocjami do opisu zjawisk i wydarzeń, przystoi w wydawnictwie o naukowym, syntetycznym charakterze? Moim zdaniem – nie.

Problemem ukrytym za sporem o terminologię jest w istocie to, iż moi krytycy nie są w stanie przyznać jednej fundamentalnej prawdy: że w latach 1943-1947 doszło faktycznie do konfliktu między Ukraińcami i Polakami, konfliktu – a więc: starcia dwóch sił. W ich wizji mieliśmy cały czas do czynienia ze zorganizowanym ludobójstwem, któremu UPA poddawała – z powodów zbywanych niewiele tłumaczącymi ogólnikami – rzesze polskiej ludności cywilnej, potulnie oczekującej na swój los, ewentualnie oddającej ciosy jedynie w stanie najwyższej konieczności. Pomińmy już fakt, iż jest to wersja nieprawdopodobna pod względem psychologicznym i tak naprawdę uwłaczająca stronie polskiej. Ważniejsze jest co innego. Powyższy opis dotyczy w jakimś stopniu jedynie terenu Wołynia, gdzie rozpoczęły się masowe rzezie Polaków, oraz Galicji, gdzie przewaga Ukraińców – choć już nie tak miażdżącą – była jednak wyraźna. Na obszarach, gdzie proporcje ludnościowe były bardziej wyrównane, bądź gdzie przeważali Polacy, doszło w odpowiedzi na wołyńskie i galicyjskie mordy do polskiej reakcji i faktycznego wybuchu regularnej wojny etnicznej. Stąd podana przeze mnie informacja o „walkach polsko-ukraińskich”, do których doszło w 1944 r. na Zamojszczyźnie. Sama wzmianka o tym – w istocie dość ewidentnym fakcie – doprowadza wszakże moich polemistów do wściekłości.

Powróćmy do terminologii. Panowie Małyszczycki i Budzisz nie potrafią mi wybaczyć zdefiniowania UPA jako „ukraińskiej niepodległościowej formacji zbrojnej, podporządkowanej frakcji banderowskiej OUN”. Kwestionują oni określenie „niepodległościowa”, wskazując iż UPA nie posiadała „przyzwolenia Narodu Ukraińskiego” na swą działalność. Jeśli chodzi o ów „mandat narodowy”, mają oni być może rację, jaki jest jednak związek logiczny między ewentualnym brakiem „przyzwolenia” a „niepodległościowością”? W swoim haśle stwierdziłem jedynie, iż UPA stawiała sobie za cel walkę o niepodległą, samostijną Ukrainę – czego nikt chyba nie podważa. A że w walce tej sięgnięto po metody zbrodnicze, godne najwyższego potępienia, to zupełnie inna sprawa. Moi oponenci najwyraźniej uznają, iż określenie „niepodległościowy” jest samo w sobie nobilitujące, z czym absolutnie nie mogę się zgodzić, gdyż ma ono, moim zdaniem czysto informacyjny charakter.

Podobnie jest z używanym przeze mnie pojęciem „partyzantka”. Zgodnie z rozumieniem słownikowym chodzi o oddziały, najczęściej leśne, prowadzące działania dywersyjne na zapleczu wroga, metodami wojny szarpanej. Określenie to nie ma żadnego znaczenia wartościującego, uważam zatem, że słusznie mogę pisać o partyzantce upowskiej. Notabene, jeśli przyjmujemy, że „partyzantka” to określenie pozytywnie nacechowane, to konsekwentnie przestańmy też używać go w odniesieniu do innych formacji, które zapisały niechlubną kartę w dziejach II wojny światowej i były instrumentami zniewolenia narodu polskiego, np. wobec oddziałów Gwardii Ludowej.

P. Budzisz krytykuje mnie również za rzeczy, których nie znalazł w moim haśle. Wytyka mi zatem m.in., że nie piszę o UPA jako o „organizacji faszystowskiej”, jak to czyniły encyklopedie z czasów PRL. Zauważyć warto, że epitet „faszystowski” w komunistycznym żargonie niewiele w istocie znaczył, stanowiąc jedynie uniwersalną obelgę, którą obrzucano przeciwników politycznych. Abstrahując jednak od tego, chciałbym zwrócić uwagę mojemu krytykowi, iż wyczerpujące dane na temat ideologii ukraińskich nacjonalistów, w tym jej koneksji faszystowskich, może znaleźć w opracowanym również przeze mnie haśle „OUN”, które uzupełnia hasło „UPA”.

Jedna kwestia dotycząca terminologii wydaje się warta przedyskutowania. To sprawa użycia określeń, jakimi można by w tekście zastępować (nieostre zresztą) pojęcie „Kresy Wschodnie”. Nie ma chyba jak dotąd dobrej odpowiedzi na pojawiające się w tej materii wątpliwości. Zgodzić się muszę z moimi oponentami, iż użyte w jednym miejscu hasła sformułowanie „Zachodnia Ukraina” jest - w odniesieniu do przełomu 1943 i 1944 r. – niezręcznym anachronizmem. Za nienajszczęśliwszy uważam jednak również forsowany przez nich termin „Małopolska Wschodnia”, który jest nie mniej politycznie obciążony i nie ma specjalnego uzasadnienia historycznego (został ukuty dopiero w latach dwudziestych i – wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu - nie był wcale oficjalną nazwą administracyjną). Zdając sobie sprawę ze wszystkich mankamentów tego rozwiązania, piszę zatem raczej o Galicji Wschodniej, w czym zresztą nie jestem odosobniony, jeśli chodzi o współczesnych polskich badaczy. Chciałbym przy okazji zauważyć, że Wiktor Poliszczuk, którego p. Budzisz uznaje za „najwybitniejszego znawcę ukraińskiego integralnego nacjonalizmu i stosunków polsko-ukraińskich minionego wieku” nie jest przez tegoż p. Budzisza krytykowany, choć permanentnie używa niefortunnego określenia „Zachodnia Ukraina”, a nazwę „Małopolska Wschodnia” odrzuca jako „polityczną, a nie historyczną lub geograficzną” (gwoli sprawiedliwości dodajmy, że kwestionuje też pojęcie „Galicja Wschodnia”), wprowadzając własny karkołomny neologizm: „Halicja”. W dyskusji tej nie zamierzam stawiać kropki nad „i”, chciałbym jedynie pokazać, iż sprawa terminologii jest bardziej złożona niż to się wydaje szanownym polemistom.

Dochodzimy powoli do sprawy bodaj najważniejszej. A więc do tych fragmentów publikacji „Myśli Polskiej”, w których autorzy zarzucają mi kłamstwo, sami w istocie szerząc poglądy nieprawdziwe, odwołujące się do propagandowych schematów rodem z PRL, a nie ustaleń kompetentnych badaczy. Pierwsza sprawa to kwestionowanie mojego twierdzenia o walce UPA z Niemcami. Dodajmy – toczonej w ściśle zdefiniowanym przeze mnie okresie, tzn. do końca roku 1943. Ostro reaguje zwłaszcza p. Małyszczycki. Z całą mocą podkreśla on, iż UPA była od samego początku formacją ściśle współpracującą z okupantem i działającą za jego przyzwoleniem. W związku z tym kłamstwem nazywa np. informację o zdezerterowaniu wiosną 1943 r. ukraińskiej policji pomocniczej, która zasiliła szeregi upowców. Według p. Małyszczyckiego ucieczka Schutzmannów do lasu nastąpiła za zgodą, a prawdopodobnie nawet z inicjatywy Niemców. To doprawdy rewelacyjne twierdzenia i rad bym poznał nieznane źródła archiwalne, na których zapewne oparł się mój adwersarz. Póki co ich nie widziałem, pozostaje mi więc z pokorą przyznać, że nie potrafię zrozumieć logiki, która miałaby kierować władzami okupacyjnymi, rozwiązującymi własną policję, a kilka miesięcy później organizującymi przeciwko niej (czyżby chodziło o genialny kamuflaż?) wielką obławę, podczas której strona niemiecka straciła – podaję za przywoływanym już Wiktorem Poliszczukiem – 3 tysiące żołnierzy.

Pisząc o nieprzerwanej (przez cały okres II wojny światowej) współpracy banderowców z Niemcami, p. Małyszczycki jakoś zapomina np. o fakcie rozbicia OUN(b) przez niemieckie aresztowania latem i jesienią 1941 r. i o tym, że za kratami znalazło się blisko 80 % kierowniczego aktywu tej organizacji. W tym sam Bandera – więziony do schyłku 1944 r. w obozie w Sachsenhausen (w Oświęcimiu zginęło w tym czasie dwóch jego braci). Nie chciałbym być w tym miejscu źle zrozumiany. Powyższe uwagi nie oznaczają, że staram się „wybielić” banderowców, a w szczególności negować ich wolę kolaboracji z III Rzeszą. Niewątpliwie Niemcy byli tak dla OUN(b), jak i dla konkurencyjnej nacjonalistycznej grupy Melnyka, najbardziej pożądanym sojusznikiem. Z tej gotowości do współpracy naziści nie skorzystali jednak, faktycznie odrzucając ukraińską ofertę. W efekcie pozycja OUN(b) musiała ewoluować – nie do końca konsekwentnie zresztą. W konkretnych warunkach Wołynia działania UPA były odpowiedzią na bezlitosną politykę okupanta wobec miejscowej ludności. Nie znaczy to oczywiście, że III Rzesza znalazła się z dnia na dzień na czele „rankingu wrogów” frakcji banderowskiej OUN. Antyniemieckie wystąpienia UPA miały ograniczony charakter, o czym zresztą wyraźnie piszę w Encyklopedii PWN, zaznaczając że polegały one w szczególności na: „sabotowaniu zarządzeń okupanta, zamachach na urzędników niemieckich, potyczkach z oddziałami wojska i policji”. To, że takie formy walki miały miejsce, w zasadzie potwierdzają i p. Małyszczycki i p. Budzisz, co jednak nie przeszkadza im zarzucać mi kłamstwa. Dodajmy wreszcie, że w haśle „UPA” jednoznacznie stwierdzam, że na przełomie 1943 i 1944 r. formacja ta podjęła współdziałanie z wycofującymi się Niemcami (i Węgrami). Moi oponenci poprzestają tym niemniej na pełnej oburzenia konstatacji, że ośmieliłem się w tym kontekście napisać o „taktycznej współpracy”.

O ile o antyniemieckości ukraińskich nacjonalistów można jeszcze dyskutować, o tyle zdumienie muszą budzić próby polemistów, by zanegować bądź zminimalizować znaczenie walk UPA z Sowietami. Przynajmniej od połowy 1944 r. to nie Polacy, a właśnie ZSRR stał się głównym przeciwnikiem banderowców. Trudno mi nawet obszerniej się na ten temat rozwodzić, tak oczywista i szeroko dyskutowana w literaturze jest to kwestia. Niewątpliwie UPA była najlepiej zorganizowaną i przyczyniającą Sowietom najwięcej kłopotów partyzantką antykomunistyczną w Europie Wschodniej. Warto przypomnieć, iż ostatni banderowski oddział leśny rozbity został przez sowieckie wojska wewnętrzne dopiero w roku 1960.

Fakty te są u nas mniej znane, gdyż UPA postrzegana jest prawie wyłącznie przez pryzmat mordów popełnianych na ludności polskiej, nie oznacza to jednak, że przypominanie owych faktów jest próbą „nobilitowania” banderowców. Krytycy Encyklopedii zdają się tego nie rozumieć, postrzegając historię jako pudełko z klockami, z którego można dowolnie wybierać – w zależności od aktualnej potrzeby. Prezentują też bardzo uproszczone, by nie powiedzieć prymitywne, podejście, polegające na tworzeniu fałszywej dychotomii: „bohaterowie” albo „łajdacy”, „nieskazitelni rycerze” albo „zwyrodnialcy”. Nie mieści się w tym podziale zbrojna formacja, która dopuszczała się niewyobrażalnych zbrodni, a jednocześnie walczyła o niepodległość swojego kraju, której żołnierze stawiali dzielny opór sowieckiemu okupantowi, choć wcześniej z zimną krwią wyrzynali swoich polskich sąsiadów – bezbronne kobiety i dzieci. Moi krytycy zdają się nie dostrzegać owej złożoności materii historycznej, dlatego alergicznie reagują na najmniejsze wzmianki o walkach UPA z Niemcami i ZSRR.

Z tego samego względu idealizują oni za wszelką cenę polską stronę konfliktu na ziemiach wschodnich. To prawda – w przeważającej większości wypadków to Polacy byli w polsko-ukraińskiej relacji ofiarą. Nie oznacza to wszakże, że zawsze i wszędzie postępowali bez zarzutu. Trzeba i o tym mówić. I nie chodzi tutaj – podkreślmy raz jeszcze – o relatywizowanie odpowiedzialności nacjonalistów ukraińskich. Rozbieżność stanowiska mojego i moich oponentów dotyczy chyba przede wszystkim tego, co działo się na terenach należących obecnie do Polski. W szczególności p. Małyszczycki zarzuca mi kłamstwo, gdy wspominam w pewnym momencie o „polskich akcjach pacyfikacyjnych” wobec Ukraińców. Daje tym, niestety, jedynie dowód rażącej nieznajomości podstawowych faktów, nie kwestionowanych ani przez historyków jednej, ani drugiej strony. Ponieważ domaga się on przytoczenia chociaż jednego przykładu, pozwolę sobie to zrobić – przywołując jedynie wypadki bezdyskusyjne, potwierdzane choćby przez W. Poliszczuka, którego autorytet publicysta „Myśli Polskiej” wysoko ceni. Przypomnijmy zatem np. napad na wieś Pawłokoma, dokonany przez partyzantkę poakowską (3 marca 1945 r.), wymordowanie mieszkańców wsi Wierzchowiny przez oddział NSZ (6 czerwca 1945 r.) oraz pacyfikację Zawadki Morochowskiej (25 stycznia 1946 r.) przez żołnierzy Wojska Polskiego. Nie jestem zwolennikiem samobiczowania i „odbrązowiania” na siłę narodowej historii, ale uważam, że celowe przemilczanie, a zwłaszcza zakłamywanie, niewygodnych epizodów w imię rzekomej „obrony polskiego imienia” to – przepraszam – zwyczajne szkodnictwo.

Na zakończenie pragnę poruszyć jeszcze jedną kwestię. Moi krytycy twierdzą, iż „stroję sobie żarty”, pisząc o lokalnych porozumieniach AK-WiN i UPA w 1945 r. Nie wiem, czy ów sarkazm jest wynikiem ignorancji czy raczej złej woli, na wszelki wypadek przypomnę więc, iż najbardziej znane z takich układów zawarto w Siedliskach pod Dynowem (29 kwietnia) oraz Rudzie Różanieckiej na Lubelszczyźnie (21 maja). Podobne porozumienie obowiązywało od jesieni 1945 r. na Podlasiu. Efektem owych paktów było – generalnie przestrzegane – zawieszenie broni oraz przeciwstawienie się przez polskie podziemie wysiedleniom Ukraińców. Nie chodzi zatem o „jedyny, odosobniony przypadek” – jak by chcieli moi oponenci, którzy sprowadzają całą rzecz do znanej sprawy wspólnego polsko-ukraińskiego ataku na Hrubieszów z maja 1946 r., nazywanego przez nich notabene „haniebną banderowsko-winowską akcją”.

Ten ostatni cytat przybliża nas do sedna sporu. W istocie chodzi bowiem o z gruntu odmienną ocenę układów polskiego podziemia z UPA. Moi krytycy zdecydowanie próby porozumienia potępiają, ja zaś oceniam je pozytywnie, jako przejaw zbawiennego otrzeźwienia obu stron – które przyszło, prawda, zbyt późno. Alternatywą dla owych układów była eskalacja krwawego konfliktu na polsko-ukraińskim pograniczu, który pochłonąłby kolejne tysiące ofiar. Dla moich polemistów działanie na rzecz uniknięcia takiego scenariusza to „fatalny i nieodpowiedzialny krok”, ewentualnie „marginalny, samozwańczy wybryk”, ja jednak pozwolę sobie zostać przy własnym zdaniu.

Jeszcze tylko jedna uwaga. W swojej polemice p. Małyszczycki sugeruje, iż całą sprawą winna się zająć prokuratura. Tutaj akurat jestem skłonny się z nim zgodzić. Być może istotnie nie byłoby źle, gdyby uprawniony organ ocenił, czy nazwanie niżej podpisanego – proszę pozwolić, że jeszcze raz zacytuję: „gorliwym członkiem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – organizacji zbrodniczej, ludobójczej” nie wyczerpuje przypadkiem znamion przestępstwa zniesławienia.

Jan Jacek Bruski

Nr 28-29 (9-16.07.2007)