W ostatnich miesiącach publicyści czasopisma „Myśl
Polska”, pp. Zbigniew Małyszczycki i Feliks Budzisz,
przypuścili zmasowany atak na Wydawnictwo Naukowe PWN i moją skromną
osobę – jako autora hasła poświęconego UPA w Wielkiej
Encyklopedii Powszechnej. Sformułowane przez nich zarzuty
powtórzył też – w felietonie pióra Krzysztofa
Nagrodzkiego – tygodnik „Niedziela”.
Ogromnie ubolewam, że dopiero ostatnio miałem możność
zapoznania się z tymi publikacjami. Żałuję zwłaszcza, iż nie mogłem
zabrać głosu jesienią ubiegłego roku, gdy „Myśl Polska”
zamieściła – inicjujący całą kampanię – list otwarty do
dyrekcji PWN. W efekcie czytelników gazety uraczono kilkoma
kolejnymi tekstami, pełnymi manipulacji, przeinaczeń i zwykłych
pomówień, które nie spotkały się z należytą odprawą.
Mam nadzieję, iż kilka poniższych uwag pozwoli nie uprzedzonemu
czytelnikowi wyrobić sobie własne zdanie na temat jakości i
zasadności kierowanych przeciwko mnie oskarżeń. Być może skłoni też
samych krytyków do chwili refleksji. Wierzę w to gorąco, choć
to może przesadny optymizm, zważywszy że wcześniejszą wyważoną
odpowiedź kierownictwa PWN uznali oni za... „«naukowe»
bredzenie”.
Polemikę utrudnia niewątpliwie fakt, że ubóstwo
rzeczowej argumentacji nadrabiają oskarżyciele – celuje w tym
zwłaszcza p. Małyszczycki – kierowanymi ad personam
inwektywami. Od wymienionego autora dowiaduję się np. ze zdumieniem,
iż zredagowane przeze mnie hasło „«popełnił»
[ach, ten sarkazm!] nie Polak, nawet nie Ukrainiec, ale
integralny nacjonalista ukraiński, a co najmniej gorący sympatyk
ideologii Dmytra Doncowa, jeśli nie gorliwy członek Organizacji
Ukraińskich Nacjonalistów – organizacji zbrodniczej,
ludobójczej”. Dalej publicyści „Myśli
Polskiej” zarzucają mi „szerzenie kłamstwa”
(słowo „kłamstwo” powraca zresztą wielokrotnie,
odmieniane przez wszystkie przypadki), a także: „perfidię”
oraz „blef i pokrętny podstęp”. Uważają, że mojego
tekstu „nie powstydziłoby się skrajnie nacjonalistyczne
wydawnictwo ukraińskie”, dodając retorycznie: „jeśli
już Wydawnictwo [PWN] hołduje zasadzie, że o sprawach
ukraińskich mają mówić Ukraińcy, to czy zaraz mają to być
skrajni nacjonaliści?”.
Doskonale rozumiem emocje, jakie budzi sprawa
Ukraińskiej Armii Powstańczej i masowych mordów popełnionych
przez tę formację na ludności polskiej. Współczuję w
szczególności z bólem Kresowian (podejrzewam, że do tej
grupy zaliczają się pp. Małyszczycki i Budzisz), którzy sami
przeszli wojenną gehennę i doświadczyli okrucieństw ze strony
ukraińskich nacjonalistów. Jest tym niemniej pewien poziom
dyskusji, poniżej którego – nawet w obronie
najsłuszniejszej sprawie – nie powinno się schodzić. Tym razem
został on ewidentnie przekroczony.
Uwagi co do mojego pochodzenia etnicznego, pozwalam
sobie zostawić bez komentarza – zwłaszcza że fakty musiałyby
mocno skonfudować oskarżycieli i zmusić ich do rewizji wypieszczonej
konstrukcji myślowej. Zajmę się zatem zarzutami rzeczywistymi.
Moi oponenci twierdzą przede wszystkim, iż „wybielam
UPA” i zacieram prawdę o eksterminacji Polaków na
Kresach. Jest to oskarżenie tak kuriozalne, że doprawdy nie wiem, co
odpowiedzieć. Czy „wybielaniem” można nazwać podaną
przeze mnie informację, że głównym celem ataków
Ukraińskiej Armii Powstańczej była polska ludność cywilna i że
formacja ta odpowiada za – cytuję – „krwawe
czystki etniczne”, w wyniku których śmierć poniosło
około 100 tysięcy Polaków, a 400 tysięcy dalszych wygnanych
zostało ze swoich siedzib? Jeśli pisząc w ten sposób,
próbowałem zrehabilitować UPA – co zarzucają mi szanowni
krytycy – to chyba zgodzimy się, iż była to próba
wyjątkowo nieudolna. Powyższe uwagi dotyczą również oskarżenia
o pomniejszanie przeze mnie rozmiarów polskiej tragedii. Dodać
należy, iż szczegółowe dane na temat rzezi wołyńskich znaleźć
można ponadto w haśle „Wołyń”, które – co
wynika z zasad konstruowania encyklopedii – uzupełniają hasło
„Ukraińska Powstańcza Armia” i powinny być czytane razem,
niejako „w bloku”.
W jednej sprawie przyznać muszę moim oponentom do
pewnego stopnia rację. Kwestionują oni określenie, iż straty
ukraińskie, będące efektem konfliktu z Polakami, były „znacznie
mniejsze” od polskich. Sformułowanie to istotnie wydaje mi
się niezbyt fortunne. Rzecz w tym jednak, że nie czuję się zań
odpowiedzialny. W tekście który przekazałem Wydawnictwu,
znalazło się określenie: „bez porównania mniejsze”,
co miało oddać zdecydowaną dysproporcję liczby ofiar po obu stronach.
Konkretnych danych liczbowych nie podawałem, gdyż badania w tym
zakresie na dobrą sprawę dopiero się rozpoczynają. Wstępne, bardzo
przybliżone, szacunki mówią o kilkunastu, może dwudziestu,
tysiącach ofiar ukraińskich na całym terenie polsko-ukraińskiego
pogranicza. Czemu w ostatecznej redakcji (ze względów
stylistycznych? z uwagi na oszczędność miejsca?) wprowadzono –
bez konsultacji ze mną – poprawkę do treści hasła, pozostaje
dla mnie zagadką. Krytycy wskazują też na brak w bibliografii do
hasła „UPA” pracy Władysława i Ewy Siemaszków.
Wymienionych Autorów chciałbym zapewnić, iż nie chodziło w
żadnym razie o próbę przemilczenia ich monografii –
którą niezwykle wysoko oceniam – lecz o rozwiązanie
podyktowane względami technicznymi. Książka państwa Siemaszków,
dokumentująca przebieg rzezi wołyńskich, została zatem uwzględniona –
ale w bibliografii do wspomnianego już szczegółowego hasła
„Wołyń”. Inaczej rzecz ma się z licznymi pracami Edwarda
Prusa, o które upominają się moi krytycy. Książki te
pominięto celowo. Oceniane bardzo krytycznie przez środowisko
badaczy, są one rodzajem publicystyki historycznej, a nie
monografiami stricte naukowymi.
Nie te kwestie jednak najbardziej poruszają moich
oponentów. Skrajnie wzburza ich przede wszystkim używanie
przeze mnie neutralnych emocjonalnie terminów – takich
jak „konflikt polsko-ukraiński”, czy nawet „walka
UPA przeciwko polskiej ludności zamieszkującej Kresy”.
Bezzasadnie zarzucają mi kłamstwo, dlatego tylko iż nie odmieniam w
kółko epitetów w rodzaju: „zbrodniczy”,
„zwierzęcy”, „bandycki”, „perfidny”,
nie napawam się określeniami: „masakra”, „bestialstwo”
i „wyrzynanie”. Czy tego rodzaju nomen omen
krwisty, publicystyczny język, nie wnoszący nic poza emocjami do
opisu zjawisk i wydarzeń, przystoi w wydawnictwie o naukowym,
syntetycznym charakterze? Moim zdaniem – nie.
Problemem ukrytym za sporem o terminologię jest w
istocie to, iż moi krytycy nie są w stanie przyznać jednej
fundamentalnej prawdy: że w latach 1943-1947 doszło faktycznie do
konfliktu między Ukraińcami i Polakami, konfliktu – a więc:
starcia dwóch sił. W ich wizji mieliśmy cały czas do czynienia
ze zorganizowanym ludobójstwem, któremu UPA poddawała –
z powodów zbywanych niewiele tłumaczącymi ogólnikami –
rzesze polskiej ludności cywilnej, potulnie oczekującej na swój
los, ewentualnie oddającej ciosy jedynie w stanie najwyższej
konieczności. Pomińmy już fakt, iż jest to wersja nieprawdopodobna
pod względem psychologicznym i tak naprawdę uwłaczająca stronie
polskiej. Ważniejsze jest co innego. Powyższy opis dotyczy w jakimś
stopniu jedynie terenu Wołynia, gdzie rozpoczęły się masowe rzezie
Polaków, oraz Galicji, gdzie przewaga Ukraińców –
choć już nie tak miażdżącą – była jednak wyraźna. Na obszarach,
gdzie proporcje ludnościowe były bardziej wyrównane, bądź
gdzie przeważali Polacy, doszło w odpowiedzi na wołyńskie i
galicyjskie mordy do polskiej reakcji i faktycznego wybuchu
regularnej wojny etnicznej. Stąd podana przeze mnie informacja o
„walkach polsko-ukraińskich”, do których
doszło w 1944 r. na Zamojszczyźnie. Sama wzmianka o tym – w
istocie dość ewidentnym fakcie – doprowadza wszakże moich
polemistów do wściekłości.
Powróćmy do terminologii. Panowie Małyszczycki i
Budzisz nie potrafią mi wybaczyć zdefiniowania UPA jako „ukraińskiej
niepodległościowej formacji zbrojnej, podporządkowanej frakcji
banderowskiej OUN”. Kwestionują oni określenie
„niepodległościowa”, wskazując iż UPA nie posiadała
„przyzwolenia Narodu Ukraińskiego” na swą
działalność. Jeśli chodzi o ów „mandat narodowy”,
mają oni być może rację, jaki jest jednak związek logiczny między
ewentualnym brakiem „przyzwolenia” a
„niepodległościowością”? W swoim haśle stwierdziłem
jedynie, iż UPA stawiała sobie za cel walkę o niepodległą, samostijną
Ukrainę – czego nikt chyba nie podważa. A że w walce tej
sięgnięto po metody zbrodnicze, godne najwyższego potępienia, to
zupełnie inna sprawa. Moi oponenci najwyraźniej uznają, iż określenie
„niepodległościowy” jest samo w sobie nobilitujące, z
czym absolutnie nie mogę się zgodzić, gdyż ma ono, moim zdaniem
czysto informacyjny charakter.
Podobnie jest z używanym przeze mnie pojęciem
„partyzantka”. Zgodnie z rozumieniem słownikowym chodzi o
oddziały, najczęściej leśne, prowadzące działania dywersyjne na
zapleczu wroga, metodami wojny szarpanej. Określenie to nie ma
żadnego znaczenia wartościującego, uważam zatem, że słusznie mogę
pisać o partyzantce upowskiej. Notabene, jeśli przyjmujemy, że
„partyzantka” to określenie pozytywnie nacechowane, to
konsekwentnie przestańmy też używać go w odniesieniu do innych
formacji, które zapisały niechlubną kartę w dziejach II wojny
światowej i były instrumentami zniewolenia narodu polskiego, np.
wobec oddziałów Gwardii Ludowej.
P. Budzisz krytykuje mnie również za rzeczy,
których nie znalazł w moim haśle. Wytyka mi zatem m.in., że
nie piszę o UPA jako o „organizacji faszystowskiej”, jak
to czyniły encyklopedie z czasów PRL. Zauważyć warto, że
epitet „faszystowski” w komunistycznym żargonie niewiele
w istocie znaczył, stanowiąc jedynie uniwersalną obelgę, którą
obrzucano przeciwników politycznych. Abstrahując jednak od
tego, chciałbym zwrócić uwagę mojemu krytykowi, iż
wyczerpujące dane na temat ideologii ukraińskich nacjonalistów,
w tym jej koneksji faszystowskich, może znaleźć w opracowanym również
przeze mnie haśle „OUN”, które uzupełnia hasło
„UPA”.
Jedna kwestia dotycząca terminologii wydaje się warta
przedyskutowania. To sprawa użycia określeń, jakimi można by w
tekście zastępować (nieostre zresztą) pojęcie „Kresy
Wschodnie”. Nie ma chyba jak dotąd dobrej odpowiedzi na
pojawiające się w tej materii wątpliwości. Zgodzić się muszę z moimi
oponentami, iż użyte w jednym miejscu hasła sformułowanie „Zachodnia
Ukraina” jest - w odniesieniu do przełomu 1943 i 1944 r. –
niezręcznym anachronizmem. Za nienajszczęśliwszy uważam jednak
również forsowany przez nich termin „Małopolska
Wschodnia”, który jest nie mniej politycznie obciążony i
nie ma specjalnego uzasadnienia historycznego (został ukuty dopiero w
latach dwudziestych i – wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu -
nie był wcale oficjalną nazwą administracyjną). Zdając sobie sprawę
ze wszystkich mankamentów tego rozwiązania, piszę zatem raczej
o Galicji Wschodniej, w czym zresztą nie jestem odosobniony, jeśli
chodzi o współczesnych polskich badaczy. Chciałbym przy okazji
zauważyć, że Wiktor Poliszczuk, którego p. Budzisz
uznaje za „najwybitniejszego znawcę ukraińskiego
integralnego nacjonalizmu i stosunków polsko-ukraińskich
minionego wieku” nie jest przez tegoż p. Budzisza
krytykowany, choć permanentnie używa niefortunnego określenia
„Zachodnia Ukraina”, a nazwę „Małopolska Wschodnia”
odrzuca jako „polityczną, a nie historyczną lub
geograficzną” (gwoli sprawiedliwości dodajmy, że
kwestionuje też pojęcie „Galicja Wschodnia”),
wprowadzając własny karkołomny neologizm: „Halicja”. W
dyskusji tej nie zamierzam stawiać kropki nad „i”,
chciałbym jedynie pokazać, iż sprawa terminologii jest bardziej
złożona niż to się wydaje szanownym polemistom.
Dochodzimy powoli do sprawy bodaj najważniejszej. A więc
do tych fragmentów publikacji „Myśli Polskiej”, w
których autorzy zarzucają mi kłamstwo, sami w istocie szerząc
poglądy nieprawdziwe, odwołujące się do propagandowych schematów
rodem z PRL, a nie ustaleń kompetentnych badaczy. Pierwsza sprawa to
kwestionowanie mojego twierdzenia o walce UPA z Niemcami. Dodajmy –
toczonej w ściśle zdefiniowanym przeze mnie okresie, tzn. do końca
roku 1943. Ostro reaguje zwłaszcza p. Małyszczycki. Z całą mocą
podkreśla on, iż UPA była od samego początku formacją ściśle
współpracującą z okupantem i działającą za jego przyzwoleniem.
W związku z tym kłamstwem nazywa np. informację o zdezerterowaniu
wiosną 1943 r. ukraińskiej policji pomocniczej, która zasiliła
szeregi upowców. Według p. Małyszczyckiego ucieczka
Schutzmannów do lasu nastąpiła za zgodą, a
prawdopodobnie nawet z inicjatywy Niemców. To doprawdy
rewelacyjne twierdzenia i rad bym poznał nieznane źródła
archiwalne, na których zapewne oparł się mój adwersarz.
Póki co ich nie widziałem, pozostaje mi więc z pokorą
przyznać, że nie potrafię zrozumieć logiki, która miałaby
kierować władzami okupacyjnymi, rozwiązującymi własną policję, a
kilka miesięcy później organizującymi przeciwko niej (czyżby
chodziło o genialny kamuflaż?) wielką obławę, podczas której
strona niemiecka straciła – podaję za przywoływanym już
Wiktorem Poliszczukiem – 3 tysiące żołnierzy.
Pisząc o nieprzerwanej (przez cały okres II wojny
światowej) współpracy banderowców z Niemcami, p.
Małyszczycki jakoś zapomina np. o fakcie rozbicia OUN(b) przez
niemieckie aresztowania latem i jesienią 1941 r. i o tym, że za
kratami znalazło się blisko 80 % kierowniczego aktywu tej
organizacji. W tym sam Bandera – więziony do schyłku 1944 r. w
obozie w Sachsenhausen (w Oświęcimiu zginęło w tym czasie dwóch
jego braci). Nie chciałbym być w tym miejscu źle zrozumiany.
Powyższe uwagi nie oznaczają, że staram się „wybielić”
banderowców, a w szczególności negować ich wolę
kolaboracji z III Rzeszą. Niewątpliwie Niemcy byli tak dla OUN(b),
jak i dla konkurencyjnej nacjonalistycznej grupy Melnyka, najbardziej
pożądanym sojusznikiem. Z tej gotowości do współpracy naziści
nie skorzystali jednak, faktycznie odrzucając ukraińską ofertę. W
efekcie pozycja OUN(b) musiała ewoluować – nie do końca
konsekwentnie zresztą. W konkretnych warunkach Wołynia działania UPA
były odpowiedzią na bezlitosną politykę okupanta wobec miejscowej
ludności. Nie znaczy to oczywiście, że III Rzesza znalazła się z dnia
na dzień na czele „rankingu wrogów” frakcji
banderowskiej OUN. Antyniemieckie wystąpienia UPA miały ograniczony
charakter, o czym zresztą wyraźnie piszę w Encyklopedii PWN,
zaznaczając że polegały one w szczególności na: „sabotowaniu
zarządzeń okupanta, zamachach na urzędników niemieckich,
potyczkach z oddziałami wojska i policji”. To, że takie
formy walki miały miejsce, w zasadzie potwierdzają i p. Małyszczycki
i p. Budzisz, co jednak nie przeszkadza im zarzucać mi kłamstwa.
Dodajmy wreszcie, że w haśle „UPA” jednoznacznie
stwierdzam, że na przełomie 1943 i 1944 r. formacja ta podjęła
współdziałanie z wycofującymi się Niemcami (i Węgrami). Moi
oponenci poprzestają tym niemniej na pełnej oburzenia konstatacji, że
ośmieliłem się w tym kontekście napisać o „taktycznej
współpracy”.
O ile o antyniemieckości ukraińskich nacjonalistów
można jeszcze dyskutować, o tyle zdumienie muszą budzić próby
polemistów, by zanegować bądź zminimalizować znaczenie walk
UPA z Sowietami. Przynajmniej od połowy 1944 r. to nie Polacy, a
właśnie ZSRR stał się głównym przeciwnikiem banderowców.
Trudno mi nawet obszerniej się na ten temat rozwodzić, tak oczywista
i szeroko dyskutowana w literaturze jest to kwestia. Niewątpliwie UPA
była najlepiej zorganizowaną i przyczyniającą Sowietom najwięcej
kłopotów partyzantką antykomunistyczną w Europie Wschodniej.
Warto przypomnieć, iż ostatni banderowski oddział leśny rozbity
został przez sowieckie wojska wewnętrzne dopiero w roku 1960.
Fakty te są u nas mniej znane, gdyż UPA postrzegana
jest prawie wyłącznie przez pryzmat mordów popełnianych na
ludności polskiej, nie oznacza to jednak, że przypominanie owych
faktów jest próbą „nobilitowania”
banderowców. Krytycy Encyklopedii zdają się tego nie
rozumieć, postrzegając historię jako pudełko z klockami, z którego
można dowolnie wybierać – w zależności od aktualnej potrzeby.
Prezentują też bardzo uproszczone, by nie powiedzieć prymitywne,
podejście, polegające na tworzeniu fałszywej dychotomii:
„bohaterowie” albo „łajdacy”, „nieskazitelni
rycerze” albo „zwyrodnialcy”. Nie mieści się w tym
podziale zbrojna formacja, która dopuszczała się
niewyobrażalnych zbrodni, a jednocześnie walczyła o niepodległość
swojego kraju, której żołnierze stawiali dzielny opór
sowieckiemu okupantowi, choć wcześniej z zimną krwią wyrzynali swoich
polskich sąsiadów – bezbronne kobiety i dzieci. Moi
krytycy zdają się nie dostrzegać owej złożoności materii
historycznej, dlatego alergicznie reagują na najmniejsze wzmianki o
walkach UPA z Niemcami i ZSRR.
Z tego samego względu idealizują oni za wszelką cenę
polską stronę konfliktu na ziemiach wschodnich. To prawda – w
przeważającej większości wypadków to Polacy byli w
polsko-ukraińskiej relacji ofiarą. Nie oznacza to wszakże, że zawsze
i wszędzie postępowali bez zarzutu. Trzeba i o tym mówić. I
nie chodzi tutaj – podkreślmy raz jeszcze – o
relatywizowanie odpowiedzialności nacjonalistów ukraińskich.
Rozbieżność stanowiska mojego i moich oponentów dotyczy chyba
przede wszystkim tego, co działo się na terenach należących obecnie
do Polski. W szczególności p. Małyszczycki zarzuca mi
kłamstwo, gdy wspominam w pewnym momencie o „polskich
akcjach pacyfikacyjnych” wobec Ukraińców. Daje tym,
niestety, jedynie dowód rażącej nieznajomości podstawowych
faktów, nie kwestionowanych ani przez historyków
jednej, ani drugiej strony. Ponieważ domaga się on przytoczenia
chociaż jednego przykładu, pozwolę sobie to zrobić –
przywołując jedynie wypadki bezdyskusyjne, potwierdzane choćby przez
W. Poliszczuka, którego autorytet publicysta „Myśli
Polskiej” wysoko ceni. Przypomnijmy zatem np. napad na wieś
Pawłokoma, dokonany przez partyzantkę poakowską (3 marca 1945 r.),
wymordowanie mieszkańców wsi Wierzchowiny przez oddział NSZ (6
czerwca 1945 r.) oraz pacyfikację Zawadki Morochowskiej (25 stycznia
1946 r.) przez żołnierzy Wojska Polskiego. Nie jestem zwolennikiem
samobiczowania i „odbrązowiania” na siłę narodowej
historii, ale uważam, że celowe przemilczanie, a zwłaszcza
zakłamywanie, niewygodnych epizodów w imię rzekomej „obrony
polskiego imienia” to – przepraszam – zwyczajne
szkodnictwo.
Na zakończenie pragnę poruszyć jeszcze jedną kwestię.
Moi krytycy twierdzą, iż „stroję sobie żarty”,
pisząc o lokalnych porozumieniach AK-WiN i UPA w 1945 r. Nie wiem,
czy ów sarkazm jest wynikiem ignorancji czy raczej złej woli,
na wszelki wypadek przypomnę więc, iż najbardziej znane z takich
układów zawarto w Siedliskach pod Dynowem (29 kwietnia) oraz
Rudzie Różanieckiej na Lubelszczyźnie (21 maja). Podobne
porozumienie obowiązywało od jesieni 1945 r. na Podlasiu. Efektem
owych paktów było – generalnie przestrzegane –
zawieszenie broni oraz przeciwstawienie się przez polskie podziemie
wysiedleniom Ukraińców. Nie chodzi zatem o „jedyny,
odosobniony przypadek” – jak by chcieli moi oponenci,
którzy sprowadzają całą rzecz do znanej sprawy wspólnego
polsko-ukraińskiego ataku na Hrubieszów z maja 1946 r.,
nazywanego przez nich notabene „haniebną
banderowsko-winowską akcją”.
Ten ostatni cytat przybliża nas do sedna sporu. W
istocie chodzi bowiem o z gruntu odmienną ocenę układów
polskiego podziemia z UPA. Moi krytycy zdecydowanie próby
porozumienia potępiają, ja zaś oceniam je pozytywnie, jako przejaw
zbawiennego otrzeźwienia obu stron – które przyszło,
prawda, zbyt późno. Alternatywą dla owych układów
była eskalacja krwawego konfliktu na polsko-ukraińskim pograniczu,
który pochłonąłby kolejne tysiące ofiar. Dla moich polemistów
działanie na rzecz uniknięcia takiego scenariusza to „fatalny
i nieodpowiedzialny krok”, ewentualnie „marginalny,
samozwańczy wybryk”, ja jednak pozwolę sobie zostać przy
własnym zdaniu.
Jeszcze tylko jedna uwaga. W swojej polemice p.
Małyszczycki sugeruje, iż całą sprawą winna się zająć prokuratura.
Tutaj akurat jestem skłonny się z nim zgodzić. Być może istotnie nie
byłoby źle, gdyby uprawniony organ ocenił, czy nazwanie niżej
podpisanego – proszę pozwolić, że jeszcze raz zacytuję:
„gorliwym członkiem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów
– organizacji zbrodniczej, ludobójczej” nie
wyczerpuje przypadkiem znamion przestępstwa zniesławienia.
Jan Jacek Bruski
Nr 28-29 (9-16.07.2007)
|