Do
Londynu dotarłem na Trzech Króli, a zatem 5 stycznia 1946 r. W
owym czasie pojawienie się na londyńskim bruku kogoś z kraju
stanowiło jeszcze niezwykłe zdarzenie. Słyszało się tam wtedy czasami
egzaltowane słowa w rodzaju: „przed krajem i jego bohaterami
padamy na kolana”.
Pierwszymi
moimi krokami kierował umiejętnie dyrektor Departamentu Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych Władysław Kański. Program wypełniało
pracowite próżnowanie, które w danych okolicznościach
polegało na składaniu wizyt oficjalnych.
A
więc przede wszystkim wizyta na „zamku” przy Eaton Place
u prezydenta Władysława Raczkiewicza. Wszystko odbywało się
wtedy z pełnym ceremoniałem. Żandarmi w białych rękawiczkach. Trzech
przystojnych adiutantów reprezentuje armię, lotnictwo oraz
marynarkę. Duża sala audiencjonalna błyszczy złoceniami, lustrami,
kryształami. Obok narodowych emblematów dyskretnie
porozstawiano fotografie, tu z królem brytyjskim, tam z królem
rumuńskim, obok z królem jugosłowiańskim, nie brak oczywiście
i Churchilla, nie pamiętam tylko czy była fotografia Rettingera…
Sam
gospodarz wydaje się jakby urodzonym do sprawowania funkcji
reprezentacyjnych, celebruje godnie i z wdziękiem, gładki w obejściu,
umie zgrabnie pozyskać kogo należy. Nie miał jednak – ten co po
mistrzowsku ongiś wodził poloneza – dostatecznej woli w jaką
uzbrojony winien być mąż stanu. Szczególnie miękkim był na
naciski obce. Krótko: de Gaulle’m nie był. Ale może
rzeczywiście jego misją, jak próbował to sugerować senator
Tadeusz Katelbach, było jedynie przetrwanie czasów
Sikorskiego i Mikołajczyka, by dodajmy zapewnić dozgonnie insygnia
pomajowego legalizmu weteranom klanu żyjącego echem tradycji
Pierwszego Marszałka. O miękkości i skłonności do gry na zwłokę
świadczy choćby to, co mi pierwszy prezydent „państwa na
wychodźstwie” sam opowiadał o perypetiach z generałem
Bór-Komorowskim jako „naczelnym wodzem”.
Coś
niecoś o „Borze”
Skoro mowa o generale Bór-Komorowskim to
temat cokolwiek rozszerzę. Historia bowiem jego kariery może służyć
za żywy przykład tego jak u nas nieprawidłowo przebiegał zazwyczaj
proces selekcji góry. Wskutek czego nasze przywództwo
od stuleci należało do jednych z najsłabszych, za co rzecz jasna
płaciliśmy czasami nawet bardzo drogo i tragicznie.
Tak
się złożyło, że ktoś bardzo mi bliski służył jako oficer w pułku, w
którym dowodził pułkownik Tadeusz Komorowski. Zmierzał
mi się jeszcze przed wojną. Tadzienkę – wyznawał – bardzo
lubię, bo to miły kolega i kompan, ale na wojnę to bym nie chciał
ruszać pod jego dowództwem. I ten miły Tadzieńko ni stąd ni
zowąd dowodzi na wojnie nie pułkiem a całą armią, jemu powierzają
ostatecznie decyzję powstania i los Warszawy… Jak wyraził to
lapidarnie w gorących dniach powstania głos ulicy warszawskiej: Bora
za doprowadzenie do zniszczenia stolicy awansowano na naczelnego
wodza. Szewc warszawski dowcipkując dodawał, gdyby Bór zdołał
doprowadzić jeszcze do spalenia Krakowa i Poznania, to tego hrabiego
obwołałoby się chyba królem Polski.
Z
czasem nadają Bór-Komorowskiemu niczym w karierze Nikodema
Dyzmy premierostwo, a na koniec, co prawda tylko w jednej trzeciej, a
raczej, ściśle się wyrażając, w jednej szóstej prezydenturę
państwa na wychodźstwie.
Czym tłumaczą wtajemniczeni w kulisy armii
podziemnej powołanie Tadeusza Komorowskiego, przedwojennego dowódcę
pułku i znanego jeźdźca, popisującego się na konkursach hipicznych,
na dowódcę armii podziemnej liczącej wiele tysięcy ludzi?
Kulisy miały być takie. Pułkownik Tadeusz Komorowski stanął jesienią
1939 r. na czele organizacji wojskowej w Krakowie. Mile widziany w
kurii biskupiej oraz przez wpływowych reprezentantów
tamtejszego społeczeństwa jako nie piłsudczyk, a przy tym „człowiek
uczciwy”, obejmuje z czasem kierownictwo okręgu. Piłsudczykom
nie na rękę jednak było to, że we wpływy rósł nie „swój”.
Wpadają na „wspaniały pomysł” powołania pułkownika
Tadeusza Komorowskiego do warszawskiej centrali i to na stanowisko
zastępcy komendanta głównego, którym był generał
[Stefan] Rowecki, wyższy oficer, jak na stosunki polskie, z
prawdziwego zdarzenia. Nominalnie pułkownika Komorowskiego wyróżniano
– szedł na wyższe stanowisko. Faktycznie jednak usuwano go w
cień, mieli go „swoi” unieszkodliwiać. Jak w greckiej
komedii „Deus ex machina” tu nieoczekiwanie nowe szyki
wprawiła w ruch „wsypa”. Na skutek „wsypy”
generał Rowecki znalazł się rękach gestapo. Trzymał się więzienia
dzielnie aż do swego bohaterskiego końca.
Od
chwili aresztowania gen. Roweckiego do roli głównej w
Komendzie Głównej Armii Krajowej aspiruje szef sztabu
pułkownik Tadeusz Pełczyński, ongiś szef polskiej dwójki.
Otwartą natomiast była sprawa, kto będzie firmował działalność
wojskową i polityczną armii podziemnej. Do Londynu idą sugestie o
nominację dla pułkownika Bór-Komorowskiego. Aprobuje je
generał Władysław Sikorski, bo Bór to przecież nie
piłsudczyk. Odpowiada to i inspiracjom piłsudczyków oraz
samego Pełczyńskiego, bo przy nim jako szefie sztabu i pozostałej
obsadzie komendy głównej Bór-Komorowski będzie w
niemałej mierze figurantem, a nawet marionetką.
Geneza
zaś obdarzenia Bora tytułem naczelnego wodza była taka. Gdy pod
presją Anglików – tu odsyłam Czytelnika do „Zielonych
oczu” Stanisława Mackiewicza – prezydent Władysław
Raczkiewicz wymógł na generale Kazimierzu Sosnkowskim,
Naczelnym Wodzu od czasów tragedii gibraltarskiej, podanie się
do dymisji rozpętała się w polskim Londynie mała wojna. W nawiasie
można by podnieść, że jak długo Zachód uznawał „państwo
na wychodźstwie”, to wszystkie, chyba najważniejsze, zmiany
personalne dokonywano pod naciskiem możnych aliantów…
Podmiotowość i suwerenność „państwa na wychodźstwie” była
od samych początków, tak w sensie rzeczowym jak i personalnym,
niezmiernie ograniczona i do fikcji czy do symbolów
doprowadzona.
Po
wymuszonej i dalekiej od fair play dymisji generała Kazimierza
Sosnkowskiego, ówczesny premier Stanisław Mikołajczyk
naciskał gwałtownie na to, by znieść w ogóle stanowisko
naczelnego wodza. Piłsudczycy odwrotnie walczyli dzielnie o
utrzymanie tej drogiej dla ich sentymentów instytucji.
Prezydent Władysław Raczkiewicz znalazł wyjście trzecie –
wypadkowe. Takie, by wilk był syty, a owca cała. Mianowano naczelnym
wodzem generała Bór-Komorowskiego, jako tego, którego
przyodziewano w szaty bohatera, a który przy tym miał iść z
upadkiem powstania do niewoli. Instytucja naczelnego wodza ostawała
się, ale jej funkcje zamrażano. Wojna jednak miała się ku końcowi.
Generał Bór-Komorowski wydostaje się z niewoli i dociera do
Londynu. I wtedy robi się problem w skali osi Londyn-Ankona niemały,
co dalej z tym Borem?
Jak
mnie „wtajemniczył” prezydent Wł. Raczkiewicz, zaprosił
on generała Bór-Komorowskiego do swej podlondyńskiej letniej
rezydencji i w czasie przechadzek po parku w ciągu długiego dnia,
podsuwał delikatnie bohaterowi epopei awansów sugestie i
aluzje, głoszące, że byłoby właściwie i patriotycznie gdyby on złożył
swą wysoką funkcję na ołtarzu konieczności. Cóż się jednak
okazało, Bór był dziwnie niedomyślnie czuły, bo nawet
hrabiowskie odczucia i sposób reagowania, gdy zachodzi
potrzeba, umieją być wręcz gruboskórne.
W
wypadku alla Bór zwykło podkreślać się, ależ to człowiek
porządny i zacny. Jest to i oburzające, i krzywdzące. Czy
rzeczywiście u nas jest aż tak mało uczciwych, że gdy się taki
znajdzie, to trzeba go niezwłocznie powoływać na ministra, wodza
naczelnego, premiera, prezydenta, ba pasować na bohatera narodowego.
Dla mnie plejada Hallerów, Barciszewskich, Bór-Komorowskich
to było przykre i jest przykre sygnum. Wyrządza się krzywdę i tym
uczciwym, a niekiedy zasłużonym, ludziom. Bo między uczciwością czy
zasługą a kwalifikacjami, rozumem czy uzdolnieniami politycznymi nie
ma znaku równości. A gdy ten znak kładzie się, to rodzi to
klęski, a ludzi zacnych ośmiesza.
Spotkanie
z gen. Kopańskim
Gdy pierwsza wizyta u pierwszego prezydenta na
wygnaniu miała się ku końcowi dostojny gospodarz zabłysnął
szarmancją, bo oznajmił, że do szefa sztabu głównego odwiezie
mnie szef jego gabinetu wojskowego generał Dębiński. Jechałem zatem
do generała Stanisława Kopańskiego wygodnym autem. Było to może
zgodne z logiką systemu, który wyrażała konstytucja pomajowa:
po prezydencie szło wojsko, po wojsku rząd pod Mościckim, Rydz a
dopiero po nim Sławoj.
Generał
Stanisław Kopański okazał się oficerem miłym, inteligentnym,
kulturalnym. Był to dzielny oficer sztabowy okryty chwałą bojowego
dowodzenia. Iluż jego podkomendnych chlubi się tym, że pod nim
walczyło. Dowodzone przez generała Kopańskiego wojsko na Bliskim
Wschodzie znane było z tego, że korzystnie odbijało postała etyczną i
swym morale. Ale i u tego dzielnego sztabowca charakter i siła woli
zawodziły. Zawodziły wtedy, gdy w grę wchodziły elementy polityki i
naciski obce. Jakże blisko sąsiadują z sobą wielkość i małość, siła i
słabość. Graniczą o miedzę, która tak łatwo i niechcąco
przekroczyć można.
W
wypadku generała St. Kopańskiego prawdziwość tych stwierdzeń
śledziłem na przykładzie procedury likwidowania Polskich Sił
Zbrojnych na Zachodzie. Mówią o tym również i protokoły
zebrań Związku Karpatczyków czy roczna historia tego jak byłem
w Anglii dezerterem za wiedzą szefa sztabu głównego.
...
i z Tomaszem Arciszewskim
Po
wizycie u generała Kopańskiego przyszła kolej na wizytę u premiera
Tomasza Arciszewskiego. W tym na półlegendarnym starcu było
wiele prostoty i godności, a zarażam naiwności i ani za grosz tego co
cechuje męża stanu. Tomasz Arciszewski lubił przy każdej sposobności
powracać do wspomnień roku 1905. Cieszył się jak dziecko swą
popularnością, a przez to, jak mu się zdawało, i rządu, któremu
przewodniczył. Miały o tym świadczyć dziesiątki listów jakie
napływały od rodaków, rozsianych po wszystkich kontynentach.
Bije od Tomasza Arciszewskiego poczciwość, naiwność oraz brak
rozumienia świata i współczesności, w której wypadło
nam żyć.
Liczyliśmy
wtedy jeszcze na Stany Zjednoczone. To też często mawiałem, że
wyjazdy za Ocean Tomasza Arciszewskiego jako premiera a
Bór-Komorowskiego na dodatek i ministra skarbu oraz przemysłu
czy Kwapińskiego, jako resortowego ministra, powodują to, że na
amerykańskiej giełdzie politycznej notują nowy spadek, i tak
niedużego kursu, polskich akcji. Jakże korzystniej odbijali swym
walorem ci Niemcy, którzy jeździli reprezentować swój
kraj i jego interesy…
Wypada
jeszcze w paru słowach wyjaśnić mój status dezertera. Otóż
przez prawie cały rok 1946 byłem na tym niecodziennie spotykanym
statusie. Jak do tego doszło? Formalnie przyjechałem do Wielkiej
Brytanii na 2-tygodniowy urlop. A ponieważ po tych dwóch
tygodniach wyspy nie opuściłem „znaczyło się”, jak mnie
pouczono, że stałem się dezerterem. Zważywszy jednak, że w sztabie
głównym na obiadach bywałem, a nawet odwiedzałem generała St.
Kopańskiego, jeden z pułkowników, przestrzegający litery
przepisów i ścisłości, kazał służbowo w aktach notować „major
dezerter za wiedzą szefa sztabu głównego”. No cóż,
była w tym i pewna logika i pewien sens.
„Major
dezerter”, czyli ja...
Położenie
moje jednak było trochę kłopotliwe. Na Wyspach Brytyjskich
obowiązywał wtedy jeszcze system kartkowy. Bez kartek nie można było
ani wykupić racji żywnościowych, ani zakupić koszuli itp. Moja
gospodyni prawie codziennie przypominała mi uprzejmie, że zjadam jej
śniadanie. Toteż od czasu do czasu ów pułkownik, co tą literą
drukowaną i z życiowym sensem lubił być w zgodzie, dawał polecenie,
by „majorowi dezerterowi” etc. wydać kartki żywnościowe.
W ten sposób i jajecznicę się zjadało i jajko było całe.
Przyznam
się, że to przyjemnym nie było. Kartki wydawano tylko czasami, a
śniadanie zjadało się codziennie. Poza tym każdy m.p., czytaj
military police, a nie member of parlament, znaczy to każdy żandarm
wojskowy a nie członek parlamentu, mógł „pana majora z
własnej nominacji”, ale bądź co bądź dezertera, choć „za
wiedzą szefa sztabu głównego”, do paki wsadzić. Do tego
generał St. Kopański stale zaś zaznaczał lojalnie, że w wypadku tak
kłopotliwym... zaprze się swego dezertera niczym Piotr ewangeliczny.
Prawdą jest i to, że hrabia Edward Raczyński, choć cywil, może
zresztą właśnie dlatego, bo chodziło o odwagę cywilną, wykazywał jej
o wiele więcej. Zaznaczał bowiem, gdyby Pana prezesie aresztowano, to
niech Pan się na mnie powoła a wyciągnę pana z tej wojskowej paki.
Wyglądało na to, że tyle jeszcze były ambasador może.
Oczywiście,
że „major z własnej nominacji” nią musiał być na statucie
tak kłopotliwym, łagodzonym wprawdzie determinacją ambasadora Edwarda
Raczyńskiego. Ale tego „bez wódki nie rozbierzesz”,
ściśle bez whisky, bo w grę wchodziły emigracyjne kulisy, za które
lepiej nie zaglądajmy. Wszystko jednak dobiega swego końca. Nagle
zjawił się w Londynie Stanisław Dołęga Modrzewski vel Kauzik. Był on
tym, który na ochotnika podjął się wyjechać z kraju przed
„trójką”, by mościć jej drogi na Zachodzie. Miał
pan Stanisław dotrzeć do Londynu i zasygnalizować wyjazd delegacji
krajowej, zdążającej do Szwajcarii. Jak zamsze śpieszył się. I po
bezbolesnym dotarciu do Pragi, legitymując się wpływową wizytówką,
wsiadł na jej lotnisku do brytyjskiego samolotu, by dotrzeć bez
przeszkód do Londynu. Tam jednak władze bezpieczeństwa miały
wątpliwości czy nie mają przed sobą nasłanego szpiega. Nieoceniony
pan Stanisław, mimo że mienił się Dołęgą, w tym wypadku jak
niepyszny, opuszczał samolotem W. Brytanię, by osiąść w Niemczech za
kratą w zameczku otulonego fosą. Po kilku miesiącach wszystko
skończyło się jednak happy endem.
Bardzo
zdziwiło mnie, gdy telefonicznie wzywał mnie do siebie pułkownik Gano
– aktualny szef dwójki sztabu głównego, bo nie
miałem z jego działem żadnych stosunków, służba jednak nawet
dezertera to nie drużba. Gdy znalazłem się w biurze u pułkownika
Gano, uprzejmie mnie poinformował, że mamy się obaj zameldować u
szefa sztabu głównego. Generał Stanisław Kopański po
przywitaniu się zapowiada niespodziankę i otwiera boczne drzwi. Oczom
nie wierzę. Wchodzi dwóch mężczyzn. W jednym z nich rozpoznaję
dyrektora Stanisława Dołęgę. Witamy się serdecznie, a generał
wyjaśnia, że dyrektora Dołęgę Modrzewskiego i jego towarzysza
przekazały polskim władzom wojskowym władze brytyjskie. Moim zadaniem
będzie obu przybyszy wprowadzić w życie cywilne. Widocznie mój
status rekomendował mnie do tego. Parę chwil zabiera jeszcze
wypalanie papierosów, zaczynamy się żegnać. Aż tu p. Stanisław
zadaje generałowi takie nieoczekiwane pytanie: z kim wolno w Londynie
rozmawiać? W pierwszej chwili tracę orientację. Sprawa się wyjaśnia –
są to refleksje siedzenia „w mamrze” brytyjskim.
Nie
ma nic złego co by na dobre nie wychodziło. Pan Stanisław zwie się i
Dołęgą. Stosunki u Brytyjczyków stare już odnowił a nowe
nawiązał. Dzięki nim mój kłopotliwy status kończy się i to
bardzo po prostu. Przyjeżdża do mnie samochodem angielski dygnitarz,
dwa razy wozem obraca tu i tam, wskazuje gdzie się mam podpisać. I
już jestem w posiadaniu czegoś co ma równowartość paszportu,
zaopatrzonego do tego w klauzulę upoważniającą do swobodnego
wielokrotnego wyjazdu i wjazdu na teren Zjednoczonego Królestwa.
Tak
w sztabie głównym, jak w ministerstwie spraw wewnętrznych
niejednemu mina rzednie. Wbrew ich wywodom, głoszącym że moja sprawa
jest nie do załatwienia, i bez ich udziału w ciągu kilku godzin była
załatwioną i to jak.
Jest
to druga część nigdy niepublikowanych wspomnień działacza Stronnictwa
Narodowego Jana Matłachowskiego (1906-1989). Pierwszą część,
dotyczącą jego wyjazdu z Polski do Anglii – zamieściliśmy w
numerze 11 z 12 marca 2006 roku.
Nr
14 (2.04.2006)
|